niedziela, 9 lutego 2014

6. Niania Watson i egzotyczny Sherlock - Unia bez nazwy cz.1

Witajcie, Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki!
Dzisiaj zapraszamy Was na cudne opko ze zdaniami wielokrotnie złożonymi i słownictwem tak trudnym, że Ałtorka zupełnie go nie rozumie. Głupota wylewa się tu przez cudny miedziany czajniczek, którym zachwyca się główny (albo i nie) bohater: John Watson. Już wiecie czego dotyczy ten fanfic? Zgadza się! Opko traktuje o Sherlocku Holmesie w wersji z telewizyjnego serialu "Sherlock". Niestety geniuszu detektywa tu niewiele. Mamy za to Johna z ostrą depresją, który zastępuje Sherlockowi gosposię i nianię. Czy awansuje na kochanka? 

Adres: http://yaoi.pl/teksty/viewstory.php?sid=3832

Rozdział I

Nazwy są gośćmy rzeczywistości. Prawda nie ma nazwy.
przysłowie chińskie
Dobrze, że nie chyńskie

Od kiedy wrócił z Afganistanu, dni upływały mu w ten sam, monotonny sposób. Budził się po kolejnej niespokojnej nocy, pełnej koszmarów o czołgach, krwi i ludzkich szczątkach na ulicy.
 Budził się sam. Jak zawsze. Jak zawsze sam się uspokajał, mamrocząc pod nosem bezsensowne pocieszenia, sam robił sobie wczesno poranną herbatę, ubierał się w swoje samotnie leżące na krześle ubranie i wyruszał na samotną wyprawę do Tesco.
Mógłby sobie urozmaicić życie i od czasu do czasu skoczyć do innego supermarketu, nie?
Ale trzeba podkreślić, jak Ałtorka dobija nas ciągłym powtarzaniem, że John był sam…
Ale skąd wiadomo, że to John? On wrócił, on się budził, on sam wyruszał do Tesco.

Bo ileż razy można było jeść na śniadanie ostatnie w koszyku, samotne jabłko?
To chyba kupował je pojedynczo, innego wyjścia nie widzę.

Spotkania z terapeutką, Cath Thompson, John Watson [No, teraz wiem, o kim mowa!] miał trzy razy w tygodniu, raz w tygodniu rehabilitacja ramienia i nogi. Nie lubił tych sesji [to nie mógł, no nie wiem, nie chodzić na nie?], usiłowano mu na nich wmówić, że to, co obecnie postrzega jako samotną, szarą, wyzutą z kolorów egzystencję, jest tak naprawdę życiem [bo jest, jakkolwiek szare by nie było, to życie], trzeba tylko aktywować potencjał w nim tkwiący. [Aktywować: tak, jakby życie było grą.] John nie mówił nic, gdy po raz wtóry terapeutka imputowała mu w sposób jednoznaczny, że wielu żołnierzy ma ten problem.
Imputować – obwiniać, posądzać kogoś o złe intencje, przypisywać coś komuś (zazwyczaj ujemnego), insynuować coś komuś” – Słownik Języka Polskiego
Dobrze, że mu nic nie amputowała…

Po wojnie, składającej się głównie z długich momentów ogłupiającej nudy, poprzerywanych chwilami ostatecznego, krwawego przerażenia, umysł ludzki płatał figle.
Ach, te wojny, nudne jak nie wiem co!
Ej, albo to, co mówią w telewizji o Afganistanie jest nieprawdą, albo to Ałtorka ogląda inne programy o wojnach…

To co do tej pory cieszyło, teraz zdawało się obojętne, to co do tej pory miało kolor, blakło.

Polecam!
A do tego Calgon w razie, gdyby życie stało się ciężkie jak kamień.

John nie mówił nic, ale miał wrażenie, że świat właśnie tego typu psikus mu zrobił. Wyblakł.
Kiedyś, przed szalonym pomysłem zaciągnięcia się do armii, John byłby wdzięczny za taki długi urlop. Wiedziałby co zrobić z wolnym czasem, czytałby zaległe książki, oglądał zaległe filmy i spotykał się ze zaległymi znajomymi i wracał z zaległych pubów grubo po północy, flirtowałby na całego, w poszukiwaniu życiowej partnerki zaliczając partnerki bardziej tymczasowe.
John, ty krejzolu!

Teraz niby wciąż mógł to wszystko robić, teraz mógłby zrobić to, na co zawsze brakowało mu czasu. Tylko wydawało mu się to wszystko bezbarwne i wyzute z sensu.
Czytał książki bez przyjemności, z nudów. Jadł z konieczności, aby utrzymać kondycję cielesną, nie, aby delektować się smakiem.
Phi, jak jadę na obóz też tak jadam :D
John musiał mieć tą kondycję „cielesną”, żeby wyrywać laski, rzecz jasna. I żeby nie wypaść źle w akcji.

Spacerował bez celu, nie, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, ale aby wytracić czas. Bo w jakiś pokręcony sposób, czas Johna Watsona od powrotu z Afganistanu, płynął kompletnie inaczej niż większości ludzi.
O tym także nigdy nie powiedział terapeutce.
Racja. Zaginanie czasoprzestrzeni to nie jest talent, którym należy się chwalić.
Czy tylko ja zauważyłam, że John nie oddycha, no bo skoro nie chodzi, żeby odetchnąć, to wniosek nasuwa się sam.
Fang, idź spać, bo nie ogarniam Twojej logiki ;_;

Otóż tydzień Johna składał się tylko z dwóch dni.
Też bym tak chciała. Soboty i niedziele, proszę.

 Z nasyconego melancholią poniedziałku, przygnębiającego, bo rokującego sobą tylko kolejnych siedem nudnych, takich samych dni [przecież tydzień Johna składał się z dwóch] [poza tym, poniedziałek przoduje sześciu, nie siedmiu dniom], oraz z niewygodnego piątku, sygnalizującego, że w weekend powinno robić się coś innego, najlepiej z innymi ludźmi, najlepiej nie samotnie.
Skoro tydzień Johna ma dwa dni, to czy weekend nie będzie również poniedziałkiem i piątkiem?
Tydzień Johna to zagadka do rozwiązania.

John nienawidził piątków, chociaż samo w sobie było to błogosławieństwem. Lepiej było czegoś nienawidzić, niż czegoś kompletnie nie zauważać. Reszta dni tygodnia [czyli, jak pamiętamy, poniedziałek] była dla Johna niezauważalna, przelatywała mu przed oczyma jak nic nie znaczące, błahe newsy w telewizji, nieco szarawe, nieco upozorowane, w gruncie rzeczy puste. Tak oto, w takim ciągu dni nie różniących się od siebie niczym, poza niewygodą i melancholią, mijały Johnowi Watsonowi tygodnie. Tygodnie szybko zmieniały się w miesiące i kurcze, już niedługo miesiące zamienią się w pół roku i kogucika, a on wciąż mieszkał w tanim, studenckim, jednopokojowym mieszkaniu, z jedną, samotną, nie do końca rozpakowaną walizką ubrań, laptopem i denerwującą, ale niezbędną laską.

I know, I meant the same.

Nienawidził laski. Nienawidził, że usiłowano mu wmówić, że jej nie potrzebuje, i że cała rana tak naprawdę jest w jego głowie. Noga naprawdę go bolała, jak mogło to być tylko w jego głowie, do diaska?
„Ależ oczywiście to dzieje się w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę?”
 A tak serio. Usiłowano mu wmówić, że rana jest tylko w jego głowie i dlatego chodził na rehabilitację? 

Czas Johna płynął dwutorowo. Gdy John był sam, czyli dziewięćdziesiąt procent czasu, czas leciał na złamany kark, spowalniał natomiast, gdy John wychodził do ludzi. Na ulicę. Spotkać się z terapeutami [Cath Thompson najwyraźniej zdążyła się rozmnożyć], z siostrą. Wtedy czas przyspieszał, pozostawiając Watsonowi poczucie, że świat żyje dalej, bez niego, ludzie dalej pracują nad utrzymaniem cywilizacyjnego status quo, nad utrzymaniem rodzin, nad przejściem bezpiecznie na druga stronę ulicy.
Czas w życiu Johna Watsona był stworzeniem kapryśnym i niebezpiecznym. Trzeba się było pilnować, żeby jego zawahań nie zobaczyli inni, w spojrzeniu Johna, w jego nagle przyspieszonym oddechu, w niedowładzie jego nogi.
John o swoich przygodach z czasem nigdy nie opowiedział terapeutce.
Gdzieś już o tym czytałam… parę zdań temu!!!

 Thompson jak nic zrobiłaby z niego wariata, a więc John wolał trzymać się znanych skryptów, znanych dróg. Wszystko z nim w porządku, wszystko dobrze. Tak jak zawsze. Tak jak zawsze.
Tak jak zawsze nieprzytomnie nudno. Ale wiecie, tak jak zawsze.
„Masz minę jak zbity pies. Zbity pies, który mieszka w dziurawej budzie.” powiedziała Harry znad kolejnego kieliszka wina, a gdy John skrzywił się z dezaprobatą, tylko przewróciła oczyma. „Nie nabierzesz mnie na tą swoją neutralność. Znam cię całe twoje życie[dziwne, jakbyś znała go dłużej], Johnny, i wiem, kiedy coś się źle dzieje.”
„Nic się źle nie dzieje.” odparł równym, spokojnym głosem John i zmierzył siostrę ciężkim wzrokiem.
Aż ją przygniotło.

 „Z tobą natomiast dzieje się coś na pewno. Od kiedy rozstałaś się z Klarą, pijesz tylko z małymi przerwami na kawę.”
Cudny sposób zapisu dialogów, taki zachodni <3
To co ona? Je kawę?
Chłepta.

Harry prychnęła i zaczęła opowiadać ze szczegółami, jak związki monogamiczne niszczą psychikę, kreatywność i wolną wolę jednostki. John przestał słuchać przy trzecim zdaniu. Grunt, że uwaga siostry nie była już skupiona na nim i na jego mizernym lokum.
Związki monogamiczne? Monogamia to rodzaj małżeństwa, więc Harry musiałaby być żoną Klary, a w Anglii jeszcze nie weszła w życie ustawa legalizująca związki homoseksualne.
Ałtorka wie lepiej!
Ja wiem lepiej, ustawa weszła, ale zawierać je będzie można od połowy tego roku : )
No czyli jest zaakceptowana, ale nie weszła w życie.

[Tutaj mamy bardzo mądry opis, jak to po domu można poznać czy jego właściciel ma depresję.]

Domy, w których wszystkie kwiatki schły pomimo podlewania, albo nie było ich wogole... takie domy wskazywały na depresję swoich mieszkańców, a w każdym razie na ich zawirowania mentalne.
Mam w pokoju tylko kaktusa. Czyżbym miała depresję?
Jak mam pół-bałagan i pół-porządek jestem rozchwiana mentalnie? Fangholder approves :D
Nie mam żadnej roślinki, pozbywam się większości rzeczy... Czyżbym żegnała się ze światem?

 John nie chciał wiedzieć, co mówiła o nim dziupla, którą wynajmował, pokój z aneksem kuchennym, maleńką łazienką z obrzydliwymi, popękanymi kafelkami i starą prysznicową matą w rozmyte, szarobure kwiaty. Trudno było to nazywać domem. Ot, bladozielony, przykurzony kawałek przestrzeni, w którym doktor Watson przetrzymywał swój mizerny dobytek.
Mieszka w drzewie i ma kuchnię i łazienkę? Powinien się cieszyć…

Od miesiąca obiecywał sobie, że kupi maszynkę do kawy, ale jeżeli chodziło o nabywanie sprzętu elektronicznego, czas leciał nieubłaganie. John nigdy nie zdążał poczynić zakupu przed piątkiem [tyle miał przecież do roboty], a po piątku nie miał siły przetaczać się pomiędzy radosnymi, weekendowymi tłumami, tak więc nauczył się żyć bez porządnej kawy. Zresztą kawa w połączeniu z traumą powojenną może nie była idealnym pomysłem.
Bo?
Miał dwa dni w tygodniu. To za mało czasu na zakupy…

John wrócił z kolacji z Harry i kuśtykając, wtoczył się [przepraszam, co zrobił?] powoli do swojego bladozielonego kawałka przestrzeni. Nie włączając świateł, powlókł się do aneksu kuchennego, przyciągnął sobie mały, niewygodny stołek, którego jakoś nie mógł wymienić na nowy i wygodniejszy, i usiadł z westchnieniem. Czuł się jak sterany, zmęczony, nie nadający się już do niczego człowiek, a jeżeli John czegoś naprawdę nie cierpiał, to poczucia bezużyteczności.
Dlatego nie mógł sobie znaleźć CZEGOKOLWIEK do roboty.

Zacisnął zęby, zrobił kilka głębszych oddechów, tak jak pokazywali mu na fizjoterapii. Gdy zaczął ostrożnie zdejmować buty, cały sztywny w okolicach lędźwiowych i wyczulony na najmniejszy ból nogi, poczuł się jeszcze gorzej, jeszcze starzej. Noga rwała, ramię pulsowało tępym bólem, który bardziej wynikał z uszkodzenia nerwów niż z faktycznego przeciążenia. Johnowi drżały dłonie. Miał dopiero czterdzieści lat. Ludzie w jego wieku zakładali rodziny [chyba drugie, po rozpadzie tych pierwszych], albo już rodziny mieli, uprawiali satysfakcjonujący seks małżeński[ja tam tym ludziom w łóżka nie zaglądam], ganiali z radosnymi pokrzykiwaniami swoje dzieci po ogródkach, prali pieluchy i grali w sobotnie wieczory z kolegami w brydża.
Być może faktycznie John swoje życie zostawił w Afganistanie, a teraz, po powrocie, nie potrafi nawet zebrać się do kupy i zacząć od nowa. Nie nadawał się już, nie nadawał... [
The perfect sky is torn.]
Nie lubił o tym myśleć. W niemyśleniu pomagało mu oglądanie odmóżdżających seriali BBC [czyżby „Sherlocka”?] i czyszczenie pistoletu, który trzymał w szufladzie razem z laptopem.
Szuflada miała pewnie plakietkę „niezbędne do życia”.

Glock, pamiątka z czasów, kiedy John Watson był postacią użyteczną i znaczącą. Siedzenie na kanapie z bronią w ręku do późnych godzin nocnych i oglądanie Dead Zone po raz tysięczny nie należało do najzdrowszych zachowań, z drugiej jednak strony wszystko, co pomagało przetrwać noc było dobre i cenne. John nie zamierzał tego puścić tylko dlatego, że ludzkość od pistoletów [i ta druga, od mieczy] odnosiła się z niechęcią, a do samotnych, czterdziestoletnich mężczyzn na żołnierskiej rencie z dystansem. 

[John snuje dalsze nudne jak flaki z olejem rozmyślania. Terapeutka na kolejnym spotkaniu sugeruje mu, by kupił sobie zwierzątko.]

John zaplótł dłonie na brzuchu, rozparł się w fotelu i zaczął udawać, że rozważa ów absurdalny plan. On sam zmuszał się czasami do codziennych czynności, niezbędnych do przeżycia, takich jak jedzenie, pranie i ścielenie łózka. Skąd miałby wziąć energię, skąd miałby wygenerować poczucie odpowiedzialności, żeby zaopiekować się kimś innym? Kimś całkowicie zdanym na niego?...
Przecież chce być potrzebny…

Thompson nic nie mówiła, tylko śledziła go oczyma, które nagle złagodniały i przybrały współczujący wyraz.
„Co o tym sądzisz? Miałbyś kogoś, kto czeka na ciebie w domu i wymaga od ciebie działania...”
John pokręcił głową i spojrzał Thompson prosto w twarz.
„Nie. Jakoś tego nie widzę.”

/////////

[Dalszy, monotonny opis przeżyć Emo Johna]



John Watson, jeżeli miałby być całkiem szczery, wciąż tęsknił za akcją, nawet jeżeli byłaby to mordercza, okropna, nieludzka akcja w Afganistanie.
Przecież podobno tam też się nudził.

Tak, John być może nie był dobrym człowiekiem, w końcu tęsknił za wojną na boga [znaczy, konfliktem na tle religijnym, tak?], ale był dobrym żołnierzem, i jako taki kompletnie nie odnajdował się w Londynie. Z psem, czy bez psa, z kotem czy bez kota, John po prostu nie pasował.
Na dodatek jego bladozielona pseudo prywatna przestrzeń zdrożała od przyszłego miesiąca i musiał znaleźć sobie inne mieszkanie. Akurat w grudniu. Miał dwa wyjścia, albo opuścić Londyn i zagnieździć się w tańszych przedmieściach, albo zostać w Londynie i poszukać współlokatora, z którym dzieliłby metraż i koszta. Pierwsze wyjście, John wiedział to na pewno, wyjęłoby go z rzeczywistości jeszcze bardziej niż był z niej wyjęty już teraz, oddaliłby się kompletnie, od ludzi, od życia, od swoich głupich, ale zapewniających spacery i pieniądze, terapii.
Płacą mu za chodzenie na terapie? To już wiem, po co tam chodzi!
Ja też tak mogę!

[John rozważa opcję numer dwa, ale nie jest jej pewien, bo kojarzy mu się z czasami studenckimi, a nasz Watson wstydzi się w wieku lat czterdziestu mieszkać jak student.]

A potem John spotkał Stanforda, dawno nie widzianego kolegę z wojska. Stanford utył, nieco wyłysiał i akurat miał w zanadrzu znajomego, który także poszukiwał współlokatora.
Sherlock Holmes, jak się okazało, był dużo ciekawszy do opieki niż kot. I dużo bardziej wymagający.
Grrr..


/////////////////


John otworzył oczy, obrócił się na bok i spojrzał na budzik, stojący przy łóżku. Piąta trzydzieści. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że ostatnie parę nocy przespał bez koszmarów.
Ziewnął, usiadł pośród rozrzuconych kołder i po omacku odnalazł kapcie. Był wypoczęty, chociaż spał tylko pięć godzin, czuł, że jest gotowy stawić czoło dniowi. Nie zdarzało mu się to wcześniej. Przed Afganistanem był zbyt zajęty, żeby poddawać się trywialności zmęczenia, w Afganistanie nie było czasu być zmęczonym, a po Afganistanie zmęczenie nie miało końca, wahania czasowe potrafiły splatać niezłego figla, podobnie jak koszmary senne.
To znak – dziś stanie się coś niezwykłego. Ach, te delikatne aluzje, które podrzuca nam Ałtorka.

John ruszył do łazienki, zarzucając na siebie szlafrok. Odkręcił zimną wodę i pochylił się nad umywalką. Z lustra spojrzała na niego spokojna, zdecydowana, rzetelna twarz osobnika, który ma przed sobą jeszcze ładny kawałek życia i cieszy się na tą okazję. John powoli przyzwyczajał się do widoku tej twarzy, od kiedy zamieszkał razem z Holmesem, była ona coraz częstszą okolicznością.
Co? Już zamieszkał z Holmesem? Przegapiłam coś?
To tym osobnikiem jest on czy Sherlock? Ma ktoś mapę do tego opka?

John powlókł się niespiesznie, wykonać swoją poranną rutynę [no proszę, prawie jak rasowa merysójka, wykonująca „poranne czynności”], którą ustalił, gdy tylko wprowadził się na Baker Street 221 B. Włączyć bojler, wstawić wodę na herbatę, odsunąć eksperymenty Holmesa ze stołu na pobliskie blaty kuchenne i zrobić śniadanie. Sprawdzić lodówkę, oraz zawartość słoików, kartonów i pudełek, zerknąć, czy aby na pewno dżem jest dżemem, a nie kolejnym przejrzałym grzybem, zebranym spod paznokci nieboszczyka. John bez szemrania sprawdzał, odsuwał, uprzątał i przecierał szmatą.
John został gosposią Sherlocka? Jak słodko^^
Zabrał fuchę pani Hudson… Która zawsze uparcie twierdziła, że nie jest gosposią…
Phi, i tak nikt jej nie uwierzył!

 Gdy mieszkał sam, nie potrafił się zmusić do tego rodzaju metodyczności, teraz, zamieszkując z kimś tak zmiennym, nieobliczalnym i czasami szalonym jak Sherlock, wytworzenie rutyny było nieomal mechanizmem obronnym. Aby nie zostać zmiecionym z powierzchni ziemi przez wspaniale chaotyczny, jednocześnie do bólu logiczny tryb życia Holmesa, trzeba było od raz ustalić priorytety i wyznaczyć granice.
Chaotyczna logika. Nice.
Przeciwieństwa się przyciągają.

Pierwsze dwa tygodnie wspólnego mieszkania upłynęły na ustalaniu i odkrywaniu owych granic. Sherlock szybko nauczył się, że granie na skrzypcach po trzeciej nad ranem jest zabronione [ta, już to widzę] i owocuje natychmiastowym odcięciem od zawartości lodówki (zarówno jadalnej jak i niejadalnej). Sherlock poniekąd zaakceptował też, że sypialnia Johna jest poza jego zasięgiem [coś mi mówi, że w dalszej części opka ta zasada legnie w gruzach…][Sherlock taki napalony od samego początku? Nie, nic.], chyba, że w jakiś ekstremalnych przypadkach, takich jak mały, ale nadspodziewanie widowiskowy pożar na schodach.
John z kolei nauczył się, że nie należy od Sherlocka oczekiwać ogarniania bałaganu w salonie, poszanowania własności prywatnej takiej jak sweter swojego współlokatora, oraz co tygodniowego szorowania łazienki i kuchni. Wszelkie grafiki, wyznaczające zakres obowiązków domowych zostawały przez Holmesa bez mrugnięcia okiem zignorowane. Na przetrzymanie też nie było co Sherlocka brać, bo konkurencję, kto dłużej wytrzyma z brudną toaletą, Sherlock jednogłośnie wygrywał.
„Niektórzy wcześniejsi współlokatorzy uciekali z krzykiem. Dosłownie.” mawiał z błogim uśmiechem Mycroft.
Dobra.. skąd tu się wziął Mycro(so)ft?

Ludzie mają czasami zadziwiająco słabe nerwy. Dlatego też niezmiernie jestem rad, że tak dobrze się razem dogadujecie, doktorze.”
John nie pytał, nie chciał wiedzieć, ile kamer i gdzie Mycroft kazał zainstalować na Baker Street, żeby wydać ten werdykt.
Ja bym na jego miejscu wolała jednak wiedzieć.

Tak czy owak, Watson doszedł do wniosku, że w pewnych sprawach nie może zachowywać się jak dzieciak i ktoś z dwóch sublokatorów pani Hudson musi być dorosły i zadbać o poziom życia. Umyć toaletę, wyszorować linoleum w kuchni, zapewnić stałe dostawy herbaty, ciastek i tostów z dżemem pomarańczowym.
Catering?

[Jakże pasjonujący dialog Johna i Sherlocka. Sherlock tłumaczy, że nie lubi dżemu pomarańczowego, ale zjada posłusznie tosta z tymże, gdy zaczyna rozumieć, że inaczej nie dostanie śniadania.]

Po paru tygodniach wspólnego zamieszkiwania okazało się, że Sherlock, bez namawiania i wyrzekania, sam z siebie robi prania, szoruje zlewy i myje okna. John nie miał pojęcia, czemu akurat takie czynności domowe Holmes sobie upodobał, ale nie wnikał.
Też nie mamy pojęcia.

 Zlewy zapewne musiały być idealnie czyste do eksperymentów, czyste okna gwarantowały dobre oświetlenie, potrzebne w pracy jedynego na świecie konsultanta detektywistycznego.
Czyli jednak John wnikał.

Holmes bez szemrania opierał także całe domostwo, swoje ubrania, a także firany, pościel, bieliznę i wszystko, co przepierki wymagało. Co ciekawe wielkie prania urządzał sobie zwykle w piątkowy wieczór, co Mycroft, odwiedzający ich regularnie w piątki właśnie, kwitował z uśmiechem, że „całkiem jak mamusia”.
So sweet.
Mycroft jaki troskliwy, co piąteczek u braciszka.

John miał na końcu języka pytanie, czy ich mamusia pozostawiała także odcięte ludzkie głowy w lodówce, nie szorowała toalet i pozostawiała za sobą szlaki brudnych i czystych skarpet, skręconych razem w jakiś niezrozumiały, ale widoczny wzór. Jednak temat matki Holmesów był na tyle tajemniczy i wyraźnie drażliwy, że nigdy się nie ośmielił.
John przeciągnął się, aż chrupnęło i wkroczył do salonu, ziewając rozgłośnie.
Mieszkanie było ciche i puste, tak jak zawsze, gdy Sherlock i jego ekscentryczna, wybujała osobowość, szli spać.
A co jeśli Sherlock szedł spać, a jego osobowość nie?

John z przymkniętymi oczyma potoczył się w stronę kuchni [znowu? John jest kulką?], po drodze uprzątając walające się po podłodze puste menzurki, pipety i coś, co wyglądało jak zwinięte w nienaturalny kłąb cztery pary ręczników.
Czyli osiem ręczników.
Wszystko pozwijane w dziwny sposób: skarpety, ręczniki..

 Z kłębów koca, zalegającego na kanapie, wystawała naga, blada stopa o arystokratycznie długich palcach i siateczce niebieskich żyłek dookoła kostek. John bez namysłu przykrył stopę jaśkiem z wydrukiem brytyjskiej flagi, następnie wyprostował pokręcone kapy na fotelu i od niechcenia przejechał parę razy mopem podłogę w kuchni.
Nie dość, że gosposia, to i niania, pilnująca, co by nóżka nie zmarzła.
What is John Watson and where can I buy one?

Ten poranek zapowiadał się wyjątkowo spokojnie. John jak dziś pamiętał ogromną, tłustą kałużę czerwonej jak krew cieczy, która swego czasu powitała go w kuchni. Eksperymenty Sherlocka nie zawsze były bezpieczne, a jeszcze rzadziej były przyjemne dla oka.
Wyjął dwa kubki do herbaty, jedną filiżankę i czajniczek do zaparzania kawy. Maszynki do kawy wciąż nie kupił, ale nie miał już potrzeby. W ogromnych, zakurzonych szafkach kuchennych, które wraz z całym dobytkiem, opchnęła im pani Hudson, znalazł się także niewielki, miedziany, wykuwany czajniczek. Idealny do zaparzania kawy tradycyjnym sposobem, na wolnym ogniu. John, gdy tylko wziął w dłoń bambusową rączkę już wiedział, że przypisze sobie całkowite prawa do tego małego cuda. Oczywiście Sherlock zaraz zainteresował się czajniczkiem także (idealny do przelewania gorącego roztworu azotanu, John! Idealny!), ale John tupnął nogą[Czy John nie miał problemów z którąś nogą?][tupnął drugą?] i postawił na swoim. Holmes jeszcze parę razy robił zakusy na miedziane naczynko, ale bezskutecznie. John Watson, jeżeli akuratnie chciał, potrafił być stworzeniem ogromnie upartym i żaden odgrywający teatralnie smutek i ból serca geniusz nie był go w stanie do niczego zmusić.
Ehm. John z tego opka jest bardzo stanowczy i uparty. Bardzo.

John wstawił wodę na herbatę i postawił czajniczek z kawą na gazie. Zakrzątnął się dookoła nowego eksperymentu Sherlocka, odstawiając delikatnie na parapet naciągniętą na wałeczki skórę, a w każdym razie coś, co jak skóra wyglądało. Starał się nie myśleć, czy była to skóra ludzka, czy zwierzęca. Miał jeszcze dwie minuty, zanim kawa zacznie bulgotać w czajniczku, trzeba się więc było uwijać. John wyjął talerze, chleb, dżem i zaczął przygotowywać tosty. Domowe odgłosy przygotowywania śniadania, kuchenna krzątanina, rozpoczynająca powoli dzień. John nie miał pojęcia, jak wcześniej bez tego żył, z obecnej perspektywy czas po Afganistanie był dla niego niczym w połowie przespany, szary, ponury film.
Wcześniej też taki dla niego był.

Kawa zaczynała już terkotać.
John parzył kawę czy może, nie wiem, tramwaj? Jadący tramwaj?

John włożył cztery tosty do tostera i chwycił za rączkę miedzianego czajniczka.
Czy tylko ja sobie wyobrażam Johna idącego za rączkę z czajniczkiem ulicami Londynu?
Epickie.

To właśnie było piękne w tym naczyniu, nie trzeba było patrzeć, wystarczyło ująć uchwyt i odczuć drgania zaparzającej się kawy. Małe a cieszy, już dawno nie radowały go takie drobne rzeczy, więc z zadowoleniem poddał się chwili. I tak oto John Watson, eks żołnierz, inwalida, osobnik odporny na wszelkie psychoterapie, stał sobie przy kuchence, z ręką na trzonku czajniczka i z przymkniętymi oczyma wdychał zapach parzonej tradycyjnie kawy.
Rytuał z parzeniem kawy prawie jak w „Panu Tadeuszu”.
John jako kawiarka?
John barista.

Po raz pierwszy od ponad pół roku był w absolutnej zgodzie ze wszechświatem. Nie czuł się niepotrzebny, za stary, niedopasowany czasowo i nieudany. Kto by pomyślał, że zamieszkiwanie z egotycznym, neurastenicznym [hm… istnieje coś takiego jak nerwica neurasteniczna, ale neurasteniczny Sherlock? Tego jeszcze nie grali][ale egzotyczny? Sherlock? serio?], nieobliczalnym maniakiem, nieustannie wplątanym w niebezpieczne sprawy i śledztwa, tak pozytywnie na niego wpłynie.
Spod kłębu koca na kanapie ktoś westchnął, następnie blada stopa kopnęła brytyjskiego jaśka, który wylądował na parapecie, strącając jakiś, szczęśliwie pusty, słoik.
„HmmmmmhrrrrJohn?” zapytał wyraźnie zdezorientowany kłąb koca, po czym usiadł w wyprostowanej pozycji na kanapie i rozsunął swoje poły. Niewyspana twarz Sherlocka była jeszcze bledsza niż jego stopy, co było niemalże niemożliwe.
„Dzień dobry Sherlock.” powiedział solennie John, po czym zdjął czajniczek z ognia i wlał jego aromatyczną zawartość do kubka. Kubek był pękaty, wielki, i miał napis „I love Kenia”.
Mam podobny kubek, od dziś będę go lubić jeszcze bardziej!

„Masz ochotę na śniadanie?”
„Śniadania to strata czasu.” oznajmił z wyższością Sherlock, po czym przeniósł się ze swoim kocem na krzesło w kuchni.
„Tylko herbata dla mnie, dziękuję.”
„Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.” zauważył niepotrzebnie John, po czym zalał herbatę i wyjął tosty z tostera. Sherlock patrzył z pochmurną miną, jak tosty lądują na talerzach, zostają gruntownie posmarowane najpierw masłem, potem dżemem, ale nie protestował więcej.
Po pierwszym miesiącu wspólnego mieszkania, gdy John zauważył u Sherlocka pierwsze objawy hipoglikemii, zbyt niskiego poziomu cukru, objawiającego się drżeniem, brakiem koncentracji i problemami z utrzymaniem równowagi, wziął na siebie obowiązek karmienia detektywistycznego geniusza. Oczywiście, Holmesa nie można było zmusić do czegoś, czego tak naprawdę nie chciał, co Sherlock wyraźnie pokazał Watsonowi już przy pierwszej próbie wmuszenia w niego obiadu. Obiad wylądował razem z kaszą, buraczkami i gulaszem na ścianie, po której spłynął malowniczo, nieodwracalnie niszcząc tapetę pani Hudson.
Ależ ten Sherlock wybrzydza. Dostał obiad, a dodatkowo kaszę, buraczki i gulasz, a jeszcze narzeka!

John nie odzywał się do Sherlocka przez dwa dni, Sherlock przez dwa dni chodził nadąsany i zamiatał połami szlafroka, od czasu do czasu rzucając się na kanapę i pisząc smsy z prędkością światła. Doszli do konsensusu stosunkowo szybko. John miał prawo do spożywania śniadań w towarzystwie Holmesa, a Holmes, żeby pokazać, że czasami jada także dania ciepłe i obiadowe, od czasu do czasu zaprasza Johna na kolację, albo zamawia chińszczyznę na wynos.
Randka, zdecydowanie!

Tematyka jedzenia, zwłaszcza herbat i ciastek, które John wmuszał w Sherlocka razem z herbatami, powracała w ich konwersacjach średnio raz, dwa razy na dzień.
„Czemu tak naprawdę przejmujesz się, czy coś jem, czy nie? Jedzenie spowalnia mi umysł, a na to nie mogę sobie pozwolić. Nie każdy może wieść tak spowolnione myślowo życie jak ty, John.”
John wzruszył ramionami, ignorując obraźliwą uwagę, i zdecydowanym ruch postawił przed Sherlockiem talerz z parującym tostem, posmarowanym obficie dżemem pomarańczowym.
„Wolę, żeby ludzie w moim otoczeniu nie mdleli z głodu.”
Jestem lekarzem. Nie mam pojęcia co robić, gdy ktoś zemdleje!

Sherlock pokiwał smętnie głową i wziął łyka herbaty. Owinięty w koc i swój granatowy szlafrok, z włosami, które czarnymi lokami sterczały na wszystkie strony świata, z bladą, kanciastą twarzą, odsłoniętą szyją i dłońmi, splecionymi ciasno na kubku herbaty, Sherlock Holmes wyglądał na kogoś znacznie młodszego, znacznie mniej ironicznego niż w istocie był. Pozory, oczywiście, myliły.
„Ach, te humanitarne zachowania ludzkie. Zawsze mają niezbyt humanitarne, ale jakże przyjemnie, atawistyczne podłoże.” Sherlock uśmiechnął się znad swojego kubka herbaty, jego szaroniebieskie oczy lśniły. „A więc twoje starania abym jadł a przez to, trzymał to, co większość społeczeństwa uważa za względną formę, to dbanie o własny interes. Pilnujesz w ten sposób, żeby członek[i moja mina, gdy dopiero później zdaję sobie sprawę, że obok jeszcze jest stada] stada nie zmarniał i nie zginął. Robisz to więc dla własnej korzyści, bo wiadomo, że jeżeli twoi członkowie stada wyginą, prędzej czy później wyginiesz i ty. Prawa natury, prawa żołnierza doktora, opiekującego się kamratami. Teraz rozumiem, tak...”
Sherlock miał niezwykłą umiejętność przeinaczania najprostszych, ludzkich odruchów i odczytywania wszystkiego, jako dbanie o własne interesy. Czasami jego spostrzeżenia były zatrważająco trafne, czasami były po prostu próbą podpuszczenia Johna, zdenerwowania go tak, żeby pokazał swoje karty. Sherlock wychodził z założenia, że każdy ma jakieś tam swoje ukryte karty, ukryte potrzeby i interesy, i tylko nieliczni potrafią je ukryć na tyle, żeby nie być oczywistymi. John powinien odebrać to jako pochlebstwo, że Holmes uważa go za skomplikowanego na tyle, żeby mieć coś ukrytego w zanadrzu, ale John odbierał to tylko jako niezbyt udaną obelgę kogoś, kto na emocjach zna się mało, albo wcale.
„Tak, Sherlock, rozgryzłeś mnie.” przyznał z uprzejmym uśmiechem John i jednym ruchem łyżki wrzucił Holmesowi porządną porcję miodu do herbaty. Sherlock skrzywił się na takie niecne podwyższenie kaloryczności napoju, ale kubkiem nie uciekł. Dobrze.
Przepraszam, ale jak wygląda uciekanie kubkiem?

„A nie wpadłeś czasem na to, geniuszu, że po prostu lubię jeść śniadania w towarzystwie? Wiesz, jak to zwierzęta stadne. Lepiej nam smakuje, jak mamy obok kogoś, kto też je.”
„Jak wróciłeś z Afganistanu nie miałeś nikogo takiego, a jakoś żyłeś.” zauważył bezlitośnie Sherlock, a John zastygł ze swoim tostem w połowie drogi do ust. Holmes, jak zwykle, strzelił i trafił. Zbyt blisko.

John podjął spożywanie śniadania, nie komentując niczego, ale szkoda została popełniona. 
Kocham style tej Ałtorki. Żadne "zjadł tosta", to by było zbyt prozaiczne! On "podjął spożywanie śniadania"!

Sherlock zauważył jego dyskomfort i zapewne będzie teraz chciał dowiedzieć się szczegółów, jak to on, pogrzebać patykiem w ranie, wytknąć niekonsekwencję. Tak, John Watson, po powrocie z Afganistanu jakoś żył, z naciskiem na „jakoś”. Jakoś przetrzymywał swoje boleśnie takie same dni, jakoś utrzymywał swoje ciało, jedząc skąpe, ale regularne posiłki, kompletnie pozbawione smaku.
Nie mógł przyznać Sherlockowi wprost, że posiadanie współlokatora było dla niego korzystne nie tylko ze względu na niższe koszty życia. Wspólne śniadania, rutyna sprzątania salonu, przykrywanie Holmesa kocem czy poduszkami, gdziekolwiek akuratnie geniusz zdecydował zasnąć, a był pod tym względem niezwykle kreatywny. To wszystko w jakiś sposób napełniano życie Johna Watsona sensami, za którymi tak skrycie tęsknił po powrocie z Afganistanu.
To smutne, jeśli sensem czyjegoś życia jest przykrywanie współlokatora kocem.
Ważne, że w ogóle jakiś sens życia posiada.

Holmes patrzył na Johna ciekawie, popijając małymi łyczkami gorącą herbatę.
„Nie lubimy w innych ludziach tego, czego nie lubimy w sobie.”
Duly noted.

John łypnął ciekawie na Sherlocka, na co ten odpowiedział przenikliwym, szaroniebieskim spojrzeniem istoty wyższej i wszechwiedzącej. I nie sprzątającej po sobie, zagryzającej toalety [czo?] i urządzającej wielkie prania w piątkowe wieczory, dopowiedział sobie John i rozchmurzył się.
To Sherlock czy toaleta urządza wielkie prania w piątkowe wieczory?

„Tak więc ty skrycie lubisz jeść wspólnie śniadania i oglądać wieczorne powtórki seriali BBC.” dodał już na głos, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. „A ja uwielbiam pościgi za niebezpiecznymi typami i groźne eksperymenty chemiczne w zlewie.”
Sherlock uśmiechnął się także, nietypowy kształt jego ust nagle bardziej przystępny.
Przystępny kształt ust? Będą się całować?
Patrz niżej: „Dokładnie”.

„Dokładnie.”
Hahaha, padłam, Mika!

„Jeszcze powiedz, że lubisz dżem pomarańczowy.” fuknął John w udawanym gniewie, na co Sherlock uniósł wysoko brwi i przybrał minę hrabiego, spotwarzonego przez wieśniaka.
„Nie cierpię dżemu pomarańczowego.”
„Ale go jesz.”
„Jem.”
Roześmiali się razem, wspólnie, John łamliwym altem, do którego nigdy by się nie przyznał, Sherlock mrukliwym, mechatym barytonem.
Altem? Czterdziestolatek śmiejący się żeńskim głosem?
Bardziej przeraża mnie mechaty baryton…
Owłosione struny głosowe?

Sherlock, jak zwykle, i z tym stwierdzeniem trafił. John był osobą wewnętrznie rozdwojoną.
Chciałabym dla odmiany przeczytać opko, gdzie nikt nie ma rozdwojenia jaźni.
Stwierdzenie „Jem”, bo to chyba o nie tu chodzi, mówiło o tym, że John jest rozdwojony?

Z jednej strony łaknął normalności, codziennej dawki zwykłości i bezpieczeństwa, płynących z codziennych śniadań, szorowania podłóg i wietrzenia pościeli. Z drugiej strony, tej mroczniejszej, tej, którą na darmo usiłowała rozgryźć psychologicznymi zagrywkami Thompson, z drugiej strony John pożądał akcji. Przygody. Sensacyjnej fabuły, w której mógłby się poczuć potrzebny, użyteczny, w której mógłby użyć swoich umiejętności i nie wzbudzać przerażenia ani podejrzeń.
Sensacyjnej fabuły? Akcji? Trafiłeś do złego opka, John!

To, że John spotkał na swojej drodze Sherlocka Holmesa, było niczym dar niebios. Jednocześnie Watson był niemal pewny, że jego własna osoba także jest postrzegana jako dar, jeżeli nie przez Sherlocka, to na pewno przez Mycforta, który skądsiś[yyyy?] dowiedział się o rytualnych sprzeczkach odnośnie dżemu pomarańczowego i zarządził regularne dostawy tego specyfiku do domu na Baker Street.

///////////////////


„John. Widzę, że twój blog nabiera życia.”
Thompson nie wyglądała na zadowoloną. 
Pewnie, że nie. John wyzdrowieje, ona będzie miała jednego pacjenta mniej...

John czekał na koniec wypowiedzi, zastanawiając się, czy zdążą skończyć tą sesję terapeutyczną, zanim Sherlock dotrze do kostnicy w St.Bart i rozpocznie oględziny przeciętego na pół piłą osiową mężczyzny. Mężczyzna nie był ani bogaty, ani wpływowy, jego śmierć była totalnym bezsensem. Ktoś usiekł go ot tak, na przedmieściach Brighton, zabierając portfel, pieniądze i samochód. Nie wiadomo czemu Sherlock tak zapalił się do sprawy, ale John chciał przy nim być, żeby to zobaczyć i usłyszeć wyjaśnienia. Holmes nigdy nie wykazywał zainteresowania rzeczami błahymi.
Thompson wzięła głęboki oddech i zacisnęła dłonie na swoich notatkach.
„Twój blog nabiera życia, ale nie twojego, John. Większość tego co piszesz, dotyczy Sherlocka Holmesa.”
John odniósł wrażenie, że w stwierdzeniu Thompson czai się pytanie i jest ono wyjątkowo podchwytliwe. Terapeutka pokręciła głową, wystukując pospieszny długopisem.
„John. Powiedz mi, bo w zeszłym tygodniu uniknąłeś odpowiedzi. Nie czujesz potrzeby, żeby zacząć się czymś opiekować, troszczyć się o coś tak poza pracą? Rozważyłeś już może zakup zwierzątka? Albo chociaż jakiejś małej roślinki doniczkowej...”
Czy ona nie pytała go o zwierzę… jakoś miesiąc wcześniej, a nie tydzień?
Znalazł Sherlocka, a ta dalej drąży temat? Kupi zwierzątko, to blog będzie o zwierzątku, co za różnica (dla niej)?

„Nie. Troszczę się ostatnio aż za dużo.” odpowiedział spokojnie John, nie miał pojęcia czemu zabrzmiał w swoich własnych uszach dumne. „Nieustannie się troszczę o coś.”
Bo opieka nad Sherlockiem Holmesem to sprawa całodobowa.
Thompson przestała stukać długopisem i napisała w swoim notesie długie, wzburzone, niewątpliwie niezbyt pochlebne zdanie.


///////////

Zaczęło się całkiem niewinnie i naturalnie.
O nie.

„Masz rozpiętą koszulę.” zauważył John. Sherlock, stukający z furią w klawiaturę komórki, znieruchomiał i spojrzał na niego nieruchomymi, szaroniebieskimi oczyma obserwatora. Obserwatora, który najwyraźniej zapomniał, że jest początek lutego i lepiej zapinać koszulę, nieważne jak długi płaszcz się nosi.
John westchnął niecierpliwie i wyciągnął dłonie. Lestrade właśnie dzwonił, nie było czasu do stracenia, a Sherlock z pewnością przedkładał sprawy intelektu i ducha nad przyziemną i pospolitą infekcję górnych dróg oddechowych. Nie było sensu tłumaczyć. John uwinął się raz dwa. Górne guziki w koszuli Holmesa zostały zapięte, szalik poprawiony a poły płaszcza przyklepane.
To jak Ginny wiążąca buty Harry’emu.
Na litość borską, Mika! Nie przypominaj mi tej bezsensownej sceny!

John spojrzał na odbicie swoje i Sherlocka w dużym, przykurzonym, przedpokojowym lustrze.
„No, możemy iść.”
Sherlock z głośnym piknięciem wysłał smsa [jak rozumiem, jednocześnie rozmawiając z Lestradem?] i zmierzył Johna kalkulującym, zimnym spojrzeniem, po czym najwyraźniej przypomniał sobie, że sprawa jest pilna i ruszył w kierunku drzwi. John jak zwykle skrycie podziwiał umiejętność wprawiania się w ruch, którą jedyny w świecie detektyw konsultant prezentował. Sherlock nie chodził, Sherlock kroczył, podobnie jak nie pił, tylko gasił pragnienie, nie jadł a spożywał, nie mówił a wygłaszał. Po prostu wszelkie czynności Holmes przetwarzał na ich dramatyczne, literackie wzory, o zdecydowanie większej sile rażenia. Kroczący Sherlock miał wielką siłę rażenia, dużo większą niż idący zwyczajnie, nieco kulejący John Watson.


Niczym Thorin
John zachowuje się jak nastolatka obsesyjnie zakochana w swoim chłopaku. Wiecie, pierwsza wielka miłość.

Gdy byli już w taksówce i pruli przez zaśnieżony Londyn ku kolejnemu miejscu przestępstwa, Sherlock na chwilę podniósł wzrok znad wyświetlacza komórki, spojrzał na Johna i dotknął lekko kołnierza swojego płaszcza.
„Co?” zapytał John, unosząc brwi. Sherlock przez długi moment mierzył go nieruchomym wzrokiem.
„Nic.”
I tak naturalność gestu uśpiła czujność Johna i pozwoliła mu wejść w przestrzeń osobistą Sherlocka Holmesa. Jak się później okazało, na stałe i dość głęboko.
Chwila. Stop. Nic nie mówcie. Próbuję nie mieć skojarzeń.
Chyba nie da się nie mieć.
Da się, dopóki ktoś nie powie „skojarzenia”, eh..

Rzeczy toczyły się swoim trybem. John, żeby nie wyjść na towarzyszącego wszędzie Sherlockowi desperata, biegnącego na każde jego wezwanie, znalazł w końcu stałe zatrudnienie na chirurgii w St. Bart.
Och, John, i tak nikt się nie nabierze :D

Najpierw na pół etatu, potem na cały etat. Przed poznaniem Sherlocka John był pełnoprawnym inwalidą wojennym, na dodatek bezrobotnym, utrzymującym się z renty.
Znajomość z Sherlockiem wyleczyła go i pozbawiła renty.
Ale dała mu wiele więcej.

Teraz, gdy miał na głowie detektywistycznego konsultanta, jego enigmatycznego brata [Właściwie Mycroft jest tu takim trochu cieniem, nie?], oraz całkiem przyjemnie wyglądające, ciekawe życie, John potrzebował zarówno pieniędzy jak i równowagi, finansowej i nie tylko. Fakt, może sale operacyjne nie były najlepszym miejscem na rozprostowanie duszy po awanturniczych potyczkach, w które wciągał go Holmes, ale przynajmniej utrzymywały zdolności lekarskie w szachu, plus pozwalały zarobić.
Kontakt z osobami, które nie zrywały się o trzeciej nad ranem, żeby zacząć rzępolić na skrzypcach, albo podpalić liście kuchennego, niezwykle wytrzymałego fikusa, także Johnowi dobrze robił, tak poza korzyściami finansowymi.
Z czego utrzymywał się Sherlock, nikt do końca nie wiedział. 
Och, ach, jaki on tajemniczy!

On sam zbywał wszelkie pytania pogardliwym milczeniem, albo suchą pogadanką na temat eliminowania ze swojego genialnego mózgu informacji nieprzydatnych. John skrycie podejrzewał, że za tym, iż mimo wszystko samozwańczy konsultant detektywistyczny ma za co żyć, jest odpowiedzialny Mycroft, i jego niezmierzone armie podwładnych. To, albo rzesze zadowolonych, bogatych klientów, których Holmes ratował z opresji, jeżeli tylko przychodzili do niego z wystarczająco ciekawą sprawą. Tak czy owak, John zadecydował, że w domu na Baker Street 221B przynajmniej jedna osoba powinna zarabiać w jawny sposób, płacić podatki i w razie co mieć wydolność kredytową.
A informacja, że Sherlock nie płaci podatków to skąd?

John nie wątpił, że Sherlock, posiadając brata takiego jak Mycroft, mógłby spokojnie brać kredyty, tylko i tak pilnować ich musiałby John, więc już lepiej było, żeby doktor Watson brał na siebie tego typu bankierskie potrzeby.
Uwielbiam logikę Johna z tego opka.

Sherlock na początku, gdy John zaczął pracować jako chirurg, chodził po ścianach.
Sherlock zagina grawitację <3

Pani Hudson opowiadała przy herbatce, jak to detektyw wywrócił kanapę, przeszukiwał półki, demolował rzędy książek, rozrzucając je po całym salonie, aby na końcu spowodować śmierdzący chlorem i siarką wybuch w łazience. Wybuch zalał kuchnię pani Hudson. John, który wrócił właśnie po dwóch zmianach, sprzątał niemal do północy.
„Przecież nie musisz mi pomagać.” zauważył Sherlock, gdy John, sterany, spocony i zły, wdrapał się po schodach na górę i opadł ciężko na fotel. „Zrobiłbym to sam, tylko trochę później.”
Już to powinno dać Johnowi do myślenia, ponieważ owszem, nie musiał Holmesowi pomagać. A jednak to robił.
Jestem wolontariuszką, czy to ma mnie skłonić do refleksji?

Trochę później Sherlock spowodował kolejny wybuch, tym razem w przedpokoju, i tym razem pachnący sfermentowanymi burakami. John nie pomógł sprzątać, chociaż było to dla niego pewnym wyzwaniem. Nie miał pojęcia, czemu odczuwał potrzebę nieustannego uprzątania świata po Sherlocku Holmesie.
Za mało czytał yaoiców.

Życie Johna z Sherlockiem obfitowało w tyle przygód, nagłych zwrotów akcji, zazdrosnych kochanków[kochanków Sherlocka czy Johna?] i otrutych konkubentów, że zapomnienie o całej sprawie z zapinaniem guzików, było rzeczą łatwą. Holmes bałaganił, obrażał ludzi, wysadzał w powietrze i polewał kwasem solnym [wysadzał w powietrze i polewał kwasem solnym tych ludzi? ;o], a John sprzątał, przepraszał, upominał i gasił chemiczne pożary kocem. Rzeczy toczyły się swoim trybem, a właściwie nie, rzeczy toczyły się swoim trybem, ale z małymi, niemalże niezauważalnymi modyfikacjami.
Po paru miesiącach niewypowiedziane stało się oczywiste, a oczywiste stało się wymaganym i oczekiwanym.
Prawie Coelho.

To co dla Johna i Sherlocka powoli stawało się codzienną rutyną i normą, dla ludzi z zewnątrz znaczyło coś zupełnie innego. I tylko dla nich był to dobrze funkcjonujący mechanizm, normalny i naturalny, tak jak normalny i naturalny był podział obowiązków, pomiędzy współlokatorami na Baker Street 221B. W ich własnej przestrzeni było oczywiste, że John zmusi Sherlocka do zapięcia płaszcza i poprawi mu szalik, a Sherlock w piątkowy wieczór, jeżeli akuratnie nie ma żadnej sprawy, zrobi pranie i przepierze cały dom. Włącznie z bielizną współlokatora.
„Przepieranie domu” musi być niezłą rozrywką, no nie?

„Pranie mnie uspokaja.” wyjaśnił Sherlock, kiedy po raz pierwszy John złapał go w szale zbierania brudnych ubrań, serwet, firan. „Jak masz coś, to daj. Nie ma sensu robić prania oddzielnie.”
I John przyjął wyjaśnienie Sherlocka, bo już tak miał, że nie potrafił dyskutować z geniuszem, usiłującym wydobyć mu z komody torbę z brudnymi skarpetkami. Unia, związek, cokolwiek to było, żyła sobie dalej, rozwijając się i zagarniając coraz to nowe tereny. John nie przypominał sobie, żeby którakolwiek z jego dziewczyn robiła mu przepierki bielizny, a Sherlock robił. I jeszcze komentował.
„Naprawdę John? Bokserki ze Spidermanem?”
Dobrze, że nie z Sherlockiem Holmesem.
Z tego wynika, że Sherlock już jest chłopakiem Johna.

////////////


Lestrade, zawinięty po nos w szal, z kapturem naciągniętym niemalże na oczy, patrzył, jak Sherlock w rozchełstanym płaszczu zwija się, przykuca, czołga i generalnie kręci się po miejscu przestępstwa. Bez czapki, w rękawiczkach, z szalikiem, dyndającym mu z kieszeni. John stanął obok Lestrade, który odchrząknął znacząco i podał mu parujący, papierowy kubek. Watson podziękował skinieniem głowy a Greg odsunął kaptur, żeby także napić się gorącej lury, którą policja nazywała kawą rozpuszczalną.
Sherlock właśnie klęczał na czworaka i przyglądał się czemuś pod lupą.
„Od samego patrzenia jestem zmęczony.” Lestrade psyknął, parząc sobie język. „Skąd on ma tyle energii do diabła?”
„Mnie się nie pytaj, Greg. Ja wiem tylko, że na pewno nie z jedzenia, bo je bardzo mało.” John wzruszył ramionami, z rozbawieniem wodząc wzrokiem za tańczącym walca po miejscu zbrodni Sherlockiem, który wstał już z kolan i wykonywał właśnie jakąś skomplikowaną figurę nad ciałem ukatrupionego szefa mafii.
Zmienił walca na foxtrota.

„Co mnie z kolei zastanawia to to, czemu Holmes nie choruje. Bez szalika, w takie śniegi...”
Sherlock, jakby wywołany przez swoje nazwisko, znalazł się znienacka tuz przed Johnem i Gregiem, z rozczochranymi włosami, bladą gębą i uśmiechem maniaka.
„Traktor.” oznajmił z rozmachem, w sposób widoczny szukając w oczach Johna potwierdzenia i uznania. „Traktor! To przecież takie oczywiste!”
Lestrade uniósł pytająco brwi i podparł się rękoma pod boki. John natomiast, wiedząc, że Sherlock sam z chęcią wyjaśni swój oczywisty tok myślenia, zajął się dogrzewaniem jego wyziębionego zapewne ciała.
Nie jestem pewna czy chcę wiedzieć w jaki sposób…

[Tu następuje scena, w której John zakłada Sherlockowi szalik.]

Sherlock wydął usta, następnie odwrócił się od Johna w stronę Lestrade, Donovan i Andersona, po czym wyprodukował tyradę detektywistyczną. Jak to druga żona mafiosa postanowiła zemścić się na trzeciej żonie, namawiając swojego obecnego partnera, skądinąd bardzo spokojnego rolnika z terenów Canterbury, aby utłukł bogatego zdrajcę. Mafioso został wabiony, rzekomo, aby podpisać jakieś dokumenty, ogłuszony tępym narzędziem, najprawdopodobniej lewarkiem, wrzucony na tyły traktora i wywieziony na obrzeża Londynu. Rolnik szybko zorientował się, że były mąż jego partnerki jest kimś nieco bardziej niebezpiecznym niż zwykły biznesmen, wystraszył się, zaczęła się kłótnia i tak rozjuszona eks małżonka i jego ogłuszyła, po czym uciekła z pieniędzmi.
To cudowne tak szybciutko "przelecieć" sprawy detektywistyczne, by móc opisywać, jak John zapina Sherlockowi koszule itp.

Traktorem dojechała do oddalonego o dwie stacje kolejowe dworca, gdzie traktor, zapewne z wszystkimi śladami zbrodni i ogłuszonym rolnikiem, zostawiła, zrobiła drobne zakupy ubraniowe, poprawiła fryzurę w toaletach publicznych i wyjechała.
„Nie jest daleko. Zapewne do Walii, odwiedzić swoją siostrę.” zakończył Sherlock i powiódł wzrokiem po swoich słuchaczach. Lestrade miał jak zwykle neutralną minę i usiłował zachować pozory nonszalancji, Donovan z ramionami założonymi na piersi była wcieleniem sceptycyzmu i nieufności, a Anderson nie mógł domknąć otwartych ust.
John z kolei jak zwykle poczuł niewytłumaczalną dumę i jak zwykle zastanowił się, czemu ją czuje.
Jak matka dumna ze swej pociechy.
W końcu geniusz wspaniałego umysłu Sherlocka nie był absolutnie jego zasługą. Zasługą Johna było tylko to, że Holmes nie zachorował na grypę ani nie złapał żadnego wirusa, zapadł jedynie na zwykły, uwłaczająco pospolity jak to Sherlock określił, katar.

///////////


To się po prostu działo i trudno było wskazać początek procederu. Z początku byli zwykłymi współlokatorami, którzy dzielą razem przestrzeń, rachunki i sprzęt elektroniczny, ale nie dzielą razem garderoby. Następnie, nie wiadomo kiedy i jak, garderoba także zaczęła być wspólna, a konkretnie zawłaszczona została garderoba Johna. Potem było jedzenie[Wyjadali sobie nawzajem z talerzy?], herbata, dbanie o wizerunek publiczny, skarpetki i samopoczucie emocjonalne i psychofizyczne.
„Nie umawiaj się z nią więcej, John. Jest nimfomanką i ma tendencje do uzależnień, zwłaszcza alkoholowego. Ty, ze swoim obciążeniem rodzinnym, nie powinieneś się spotykać z tego typu kobietami.” informował uczynnie Sherlock, podnosząc wysoko brodę i pozwalając Johnowi dopiąć suwak kurtki.
Sherlock oznacza swoje terytorium.

Był środek zimy, nadspodziewanie mroźnej i śnieżnej, a oni śledzili właśnie podejrzanego o morderstwo Jacka Lockehearta.
Dobrze, że nie Gilderoy’a.

 Jack grzał się przy kominku w swojej rezydencji wiejskiej pod Londynem, a oni odmrażali tyłki w niedogrzanym samochodzie Lestrade.
John zacisnął usta i szarpnął suwakiem odrobinę za mocno.
„Siedź cicho i śledź, Sherlock. Nikt cię nie pytał o zdanie na temat mojej dziewczyny.”
Sherlock naburmuszył się i zamilkł, w ramach zemsty wypijając całą kawę ze wspólnego termosu. Lestrade jeszcze długo opowiadał, że nigdy nie był aż tak blisko uduszenia Holmesa gołymi rękami.
Tak więc John w sposób całkiem naturalny wchodził w przestrzeń prywatną Sherlocka. Dopinał guziki koszul, zasuwał suwaki kurtek, poprawiał szaliki i mankiety płaszcza. Sherlock poddawał się tym zabiegom z właściwą sobie dekadencją[czyli schyłkiem, zwieńczeniem?] i pobłażaniem, jednocześnie uważnie śledząc poczynania doktora Watsona względem swojej garderoby. 
Aż mi nie dobrze, gdy czytam taką wersję relacji Johna i Sherlocka. 

Nigdy nie protestował. John postanowił się zanadto nad tym nie zastanawiać. Nie zastanawianie się często pomagało przeżyć pośród chaotycznego, ale ciekawego wiru, jaki wytwarzał dookoła siebie Sherlock.
„Musi darzyć cię dużym zaufaniem, doktorze.” powiedział Mycroft, kiedy po raz kolejny pojawił się ze zleceniem dla Sherlocka, które to zlecenie zostało od razu przekazane Johnowi. „Od kiedy skończył siedem lat nie pozwalał się dotykać w ten sposób. Nawet mamusia musiała uznać jego życzenie. Awanturę, którą urządził przez poprawioną czapkę uszankę służba do tej pory wspomina w rezydencji.”
John nie wiedział co powiedzieć, więc zrobił to, co zwykle.
„Może herbaty?” herbata zawsze działała, gdy John zostawał zapędzony w kozi róg milczenia przez szarą eminencję brytyjskiego rządu.
Muszę kiedyś wypróbować sposób Johna.
W szkole: nauczyciel wybiera cię do odpowiedzi, a ty pytasz, czy nie zechciałby może herbatki.
Spróbuj na HIS-ie. Ale najpierw spisz testament.

Mycroft uśmiechnął się jaszczurkowato i wstał, obracając w dłoniach rączkę parasola.
Jaszczurkowato?


„Nie, dziękuję. Czas na mnie.”
Sherlock, stojący przy kominku i strojący skrzypce, przesunął po nich gwałtownie smyczkiem. Rozdzierająco wysoki dźwięk przepruł spokojną, nieco przykurzoną ciszę salonu na Baker Street a Mycroft wyprosił się bez słowa przy ogłuszających jękach i łkaniach skrzypiec.
Mycroft sam się wyprosił. Uczynny człowiek.

 John spojrzał z ukosa na Sherlocka, który płynnie przeszedł z potępieńczego rzępolenia do lekkiego, wiosennego brzmienia kanonu Pachelbela.
„Ja owszem.”
„Słucham?” nie zrozumiał John, ale Sherlock już podchodził do okna, kołysząc się w takt harmonijnej, uspokajającej muzyki.
„Herbata. Ja owszem. Z chęcią.”
„Ach tak.”
John z dziwną pustką w głowie skierował się w stronę kuchni, gdzie przyrządził cały dzbanek gorącej, aromatycznej herbaty. Czarnej z cytryną. Po namyśle dodał także talerz krakersów i ciastek z dżemem. Przy odrobinie szczęścia razem z herbatą uda się przemycić Holmesowi także nieco kalorii. 
Przemycić? Zamierza je tam wkruszyć?

Rzecz polegała na tym, że uwaga Mycrofta poruszyła coś, czego John sumiennie unikał. Ponieważ, jeżeli doktor Watson bliżej przyjrzał się sprawie, faktycznie było coś niestosownego w łatwości, z jaką przychodziło mu dotykanie Sherlocka. To, co na co dzień było dla nich normalne i naturalne, z zewnątrz wcale takie być nie musiało. Ba, z zewnątrz mogło ujawniać inne, niepokojące cechy i właściwości ich związku.
Ach, padło magiczne słowo „związek”.

„Unii.” mawiał Sherlock, czytając coś z uwagą na laptopie i z wdziękiem pozwalając Johnowi dolać sobie herbaty. „To unia, związek zdecydowanie łatwiej zerwać.”
Sherlock jaki romantyk!

John miał chęć wytknąć, że związek jak i unię, można zerwać równie łatwo, ale wątpił, żeby Sherlock miał jakieś większe doświadczenia w kwestii związków, więc dyskusja byłaby bezowocna.
Resztę wieczoru spędzili razem, John zmywając i porządkując kubki i talerze w szafkach, Sherlock dotrzymując mu towarzystwa i relacjonując rozwiązania starych spraw, które Lestrade przesłał mu w ramach zagwostki intelektualnej.
Razem z zaginionymi spółgłoskami dźwięcznymi.

Holmes nie miał pojęcia, jak Scotland Yard mógł przeoczyć tak oczywiste ślady i wskazówki, a John nie mógł wyjść z podziwu, że za głębokimi talerzami zalęgły się małe pająki, których, oczywiście, nie miał serca zabijać, i które tylko przepędził, niszcząc ich pajęczynę ścierką.
Około dziesiątej wieczorem telefon od Grega przerwał idyllę, wzywając Sherlocka i doktora Watsona na miejsce przestępstwa. Dzień jak co dzień.
Noc jak noc.
"Dzień jak co dzień, dzień po dniu, wciąż się dzieje życia cud..." - piosenka z czołówki "Plebanii"
///////////////


Coraz więcej ludzi zaczynało zauważać drobne gesty, które John miał zarezerwowane w sumie tylko dla Sherlocka. Molly w zachwycie patrzyła, jak Watson zapina Holmesowi guziki u mankietów[znając Molly, raczej z zazdrością niż zachwytem], a Holmes, nie przerywając wykładu na temat rodzajów zbrodni w afekcie, posłusznie podaje mu do zapięcia drugą rękę. John nie przypominał sobie, żeby zapinał guziki przy mankietach swojej obecnej dziewczynie, Annie. Nawet po seksie. Bardzo dobrym, przyzwoitym, wystarczającym seksie, zapewniającym spokój duszy i hormonów, obiecującym coś więcej niż tylko przelotny, namiętny związek.
Kogo John chciał oszukać. Seks z Anną był jak dokańczanie trzydniowej zupy, żeby się nie zmarnowała, na początku miał swój klimat, potem zalatywał już tylko nudą i przykrą świadomością, że je się, ponieważ nie chce się wyrzucać resztek.
To porównanie jest tak głębokie i trafne.
John został dotknięty modnym biseksualizmem? 

„Zerwij z nią.” westchnął dramatycznie Sherlock i strzepną nerwowo gazetę. Siedział właśnie przy kuchennym stole, w piżamie, z nogą założoną na nogę, i udawał, że je rozgrzebanego artystycznie na talerzu tosta. „Jak seks zaczyna być nudny, powinno się zerwać.”
John, który właśnie wrócił po nocy, spędzonej u Anny, łypnął mściwie na Sherlocka.
„A skąd ty możesz o tym wiedzieć?”
John, ty mistrzu ciętej riposty!

[Kolejny fragment, w którym nie dzieje się absolutnie nic. No, może oprócz momentu, w którym Watson odkrywa, że Sherlock śledzi jego życie intymne.]

John zamarł z połowie wlewania kawy do kubków, tknięty nagłą myślą. W sumie powinien zostać na śniadaniu z Anną, spędzić z nią miły poranek. W końcu po raz kolejny uprawiali seks i chyba byli na dobrej drodze dostałego, stabilnego związku.
Bo, jak wiemy, seks jest podstawą stabilizacji w związku.

„Skoro dopiero teraz o tym pomyślałeś, to raczej do stabilnego związku jest dość daleko.” zauważył mimochodem Sherlock, nie po raz pierwszy udowadniając swoje zdolności telepatyczne.
Brakuje jeszcze telekinezy do tej jego wszechzajebistości.

John zaklął, rzucił łyżeczką do cukru i postawił z rozmachem przed Holmesem jego cholerną kawę. Wspaniale było móc doświadczać genialnych dedukcji współlokatora, uczestniczyć w jego przygodach, dawać się wciągać w jego świat, pełen zasadzek, potyczek, zdrad i skrytobójców na traktorach. Mniej wspaniale było jednak być obiektem tych dedukcji.
Sherlock nie odezwał się, gdy John odrobinę zbyt nerwowymi ruchami zabrał swoją kawę, talerz z tostami i wyniósł się na górę, do swojego pokoju.
Związek z Anną nie przetrwał kolejnego spotkania i kolejnego wystarczającego, przyzwoitego seksu. John został powiadomiony, że Anna ma już na oku kogoś, z kim seks zapewne nie będzie podobny do ciężkiej orki i przykrego obowiązku. Sherlock został powiadomiony, że jeżeli skomentuje sytuację chociaż słowem, pięść Johna dokona trwałych szkód na jego twarzy, daleko lepiej niż niejedno koło traktora.
Jasne, John nie zniszczyłby twarzyczki, którą tak troskliwie otula szaliczkiem.


Nie wiadomo było, czy Sherlock milczał pod presją groźby, czy dlatego, że właśnie pojawiło się nowe, ciekawe śledztwo, dotyczące zastrzelonych nocą sióstr syjamskich i Holmes potrzebował wbić się w swój najlepszy garnitur. Ten z wielką ilością guzików przy mankietach i kołnierzu.
„Chodź, pomożesz mi się pozapinać.” powiedział Sherlock, jakby wyświadczał Johnowi przysługę, jednocześnie usiłując brzmieć przepraszająco. „Sprawa czeka. Może być niebezpiecznie.”
Już jest niebezpiecznie, pomyślał John, ale nie powiedział nic, tylko podszedł i zaczął pomagać Holmesowi przyodziać jego wyrafinowany garnitur.
Oj, John, wszyscy wiemy, że Sherlock jest dla ciebie lepszą partią od Anny.


Dalszy ciąg przygód naszego duetu już za dwa tygodnie! 
Pozdrawiają Was Mika zarabiająca na życie rehabilitacjami, Fangholder zakładająca jej szalik i StrawCherry ruszająca właśnie na spacer ze swoim czajniczkiem. A Wiera nie wyrobiła z analizą, bo wiecie, w dwudniowym tygodniu nie ma się zbyt wiele czasu.

7 komentarzy:

  1. Uwielbiam Sherlocka BBC, kocham kreacje obu panów w tym serialu, a oprócz tego kocham Wasze analizy, więc powiem szczerze, że po wstępie spodziewałam się, że będzie gorzej xd Oczywiście jest tu mnóstwo niedorzeczności i określeń, od których aż śmiech bierze, zresztą sumiennie powyciągałyście je na zewnątrz i wszystkie są jak najbardziej trafione, ale według mnie opowiadanie aż tak tragiczne nie jest... Choć trzeba przyznać, że relacja Sherlocka i Johna (nie chodzi o Johnlock, gdyż to akurat mój fandom, ale o niańczenie i WIĄZANIE SZALICZKA, NO NAPRAWDĘ, AŁTORKO) ma tu tyle wspólnego z kanonem, ile John powinien mieć z emo, Mycroft z typowym kochającym braciszkiem albo pierwsza część opowiadania z czymś, co da się czytać i nie usnąć/popaść w depresję.
    Rzuciła mi się w oczy jedna, drobna rzecz: tekst jest typowym okazem fan fiction, czytają go głównie osoby znające serialowy pierwowzór, dlatego chyba nie jest absolutnie konieczne (mimo że wskazane) wyjaśnianie kwestii "ozdrowienia" Johna. Mówię tu o "[Czy John nie miał problemów z którąś nogą?][tupnął drugą?]". Choć, oczywiście, jesteście zupełnie usprawiedliwione, bo gdyby Ałtorka raczyła wspomnieć, to rozwiałoby wszelkie wątpliwości xd
    A mówiłam już, że uwielbiam Was i Wasze uwagi? <3 Moimi idolami są tu komentarze do "altu" i "mechatego barytonu".
    Cóż rzec mogę, czekam na ciąg dalszy. Niecierpliwie, bo wiadomo, co się będzie działo, a z umiejętnościami tfurczyni i Waszą krytyką przeczuwam bardzo interesujący poniedziałek xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, dziękujemy! Ja też uwielbiam Sherlocka BBC i oczywiście, chociaż może bezsensownie, shippuję Johnlocka :) Też jestem zdania, że opko złego stylu nie ma, ale, nie ukrywajmy, jest dość niedorzeczne i śmieszne. A jeżeli już ktoś, kto nie zna serialu, chciałby przeczytać, to rzeczywiście wypadało nawiązać do okoliczności ozdrowienia nogi Johna. Tak czy inaczej, dziękujemy!

      Usuń
    2. Nie no, tragedii tu nie ma. Onedistory było głupsze. Tak, czepnęłyśmy się z "ozdrowieniem" Johna, ale chodzi raczej o to, że Ałtorka sama się gubi w tej jego chorej nodze.
      Dziękujemy : )

      Usuń
    3. @inocente
      Ach, witam siostrę z fandomu ^^

      @Straw Cherry
      No tak, w kontekście zorientowania w wydarzeniach to rzeczywiście tak wygląda xd

      Usuń
  2. Nie Ałtorka, a Pisak, o ile się orientuję. Wygrzebałam kiedyś profil tej osoby na ff.net czy podobnym portalu. W każdym razie - Pisak. Ponoć dojrzały. Ale najbardziej zabiło mnie to, że jako jeden z powodów, dla których pisze, wymienił miłość do języka polskiego i poprawnego posługiwania się nim. Przy angielskiej (anglosaskiej?) metodzie zapisywania dialogów i wyrażeniach takich jak "powiedzieć solennie" (po którym też odechciało mi się czytać). Boli.
    I przy pisaniu fanfików powinno się zastanowić - albo się trzymamy charakteru postaci, albo jedziemy z kompletnym OOC (przed czym należy uprzedzić). A jak już się trzymać charakteru, to nie przesadzać, nie wyolbrzymiać, nie wypaczać, bo to też boli.

    Takie to chyba nieskładne, no ale. Fandom sherlockowy jest mi bliski, to się jakoś wypowiedzieć chciałam. A teraz wracam do bycia czytelnikiem - widmo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy i za opinię i za zwrócenie uwagi, że to Pisak. Poprawimy ; )
      Zgadzam się z tyji fanfikami. Czasem aż boli, gdy ktoś krzywdzi postać, jednocześnie twierdząc, że jest zgodna z kanonem. Miłość do języka polskiego? Jakaś nieszczęśliwa chyba.

      Usuń
  3. Już wiecie czego dotyczy ten fanfic?
    Fanfik. // Przecinek przed „czego”.

    Dobrze, że nie chyńskie
    monotonny opis przeżyć Emo Johna
    Tego jeszcze nie grali
    piosenka z czołówki "Plebanii"
    Brak kropki.

    A do tego Calgon w razie, gdyby życie stało się ciężkie jak kamień.
    A do tego Calgon, w razie gdyby życie stało się ciężkie jak kamień.

    jak jadę na obóz też tak jadam :D
    Przecinek przed „też”. // Emotka nie zastąpi kropki.

    nie ogarniam Twojej logiki ;_;
    zawierać je będzie można od połowy tego roku : )
    Fangholder approves :D
    Jak słodko^^
    nie mogłam się zdecydować na jedną : D
    i tak nikt się nie nabierze :D
    Emotki nie pełnią funkcji przestankowej.

    Związki monogamiczne? Monogamia to rodzaj małżeństwa, więc Harry musiałaby być żoną Klary, a w Anglii jeszcze nie weszła w życie ustawa legalizująca związki homoseksualne.
    Monogamia to też współżycie z jednym osobnikiem. Występuje też u zwierząt. Trudno, żeby np. takie łabędzie zawierały małżeństwa, a jednak przedstawiciele wielu gatunków wiążą się tylko z jednym partnerem. No i zostało użyte słowo „związek”, co rozszerza znaczenie poza małżeństwo. Ba! poza pary heteroseksualne. ;)

    Ja wiem lepiej, ustawa weszła, ale zawierać je będzie można od połowy tego roku : )
    ~W 2005 roku w Wielkiej Brytanii zalegalizowano związki partnerskie par tej samej płci. Dają one większość praw z tych, jakie mają małżeństwa heteroseksualne. W 2002/2005 roku Wielka Brytania umożliwiła parom tej samej płci nieograniczone prawo do adopcji dzieci. Prawo to obowiązuje tylko w Anglii i Walii, Szkocji i Irlandii Północnej.
    W pierwszy dzień od wejścia w życie ustawy swój związek zalegalizowało ok. 700 par homoseksualnych w tym Elton John i jego wieloletni partner David Furnish. Według statystyk, do września 2006 roku 15.672 par homoseksualnych zarejestrowało swój związek. Najwięcej w Anglii - 14.100 związków, w Szkocji - 942, w Walii - 537 i w Irlandii Północnej - 109.~
    Jeśli chodzi o małżeństwa, to zgoda:
    ~Ustawa legalizująca małżeństwa osób tej samej płci w Anglii i Walii została uchwalona 17 lipca 2013, prawo weszło w życie 13 marca 2014, a śluby są udzielane od 29 marca 2014.
    4 lutego 2014 Szkocja zalegalizowała małżeństwa jednopłciowe. Pierwsze śluby planowane są na jesień 2014.
    Obecnie nie ma planów wprowadzenia małżeństw jednopłciowych w Irlandii Północnej. Małżeństwa z innych części Wielkiej Brytanii będą tam traktowane jako związki partnerskie.~
    Ale, na Bora! ZWIĄZEK =/= MAŁŻEŃSTWO.

    ja tam tym ludziom w łóżka nie zaglądam
    Do łóżek.

    Płacą mu za chodzenie na terapie?
    Terapię.

    Grrr..
    Dobra..
    ręczniki..
    eh..
    Wielokropek składa się z trzech kropek.

    Mycroft jaki troskliwy, co piąteczek u braciszka.
    Mycrofcik jaki troskliwiusi, co piąteczek u braciszka. A co się będziesz ograniczać.

    to i niania, pilnująca
    Bez przecinka.

    nóżka nie zmarzła.
    Sherlocka to trzylatek. Tag.

    ale egzotyczny? Sherlock? serio?
    http://sjp.pwn.pl/slownik/2556104/egzotyczny
    Oczywiście, że Sherlock nie jest niezwykły, osobliwy. Wcale.

    takim trochu cieniem
    Trochę. No, chyba że to celowe.

    Sherlock zagina grawitację <3
    Raczej oszukuje. // Emotka nie zastąpi kropki.

    Nie jestem pewna czy chcę wiedzieć w jaki sposób…
    Przecinek przed „czy”.

    John zapina Sherlockowi koszule itp.
    Koszulę.

    Gilderoy’a.
    Z-tyłka-wyjęty apostrof.

    Sherlock poddawał się tym zabiegom z właściwą sobie dekadencją[czyli schyłkiem, zwieńczeniem?]
    Dekadencja to też pogarda dla tradycyjnych wartości.
    http://sjp.pwn.pl/slownik/2451511/dekadentyzm

    Aż mi nie dobrze
    Niedobrze.

    OdpowiedzUsuń

GRY