niedziela, 23 lutego 2014

7. Awans na masażystę i niewidoczny geniusz detektywa - Unia bez nazwy cz.II

Witajcie, Drodzy Czytelnicy, Czytelniczki i Ci, którzy tylko wpadli przypadkiem!
Zapraszamy Was na ponowne spotkanie ze służalczym Johnem Watsonem i jego przyjacielem podopiecznym panem i władcą, Sherlockiem Holmesem. Prosilibyśmy uprzejmie nie mylić z genialnym detektywem stworzonym przez A.C. Doyle'a. Pisak (ktoś bowiem pod poprzednią analizą oświecił nas, że to nie Ałtorka, lecz Pisak) niby próbuje udowodnić, że to ten sam geniusz, ale... ale tego geniuszu zupełnie nie widać. Niestety. Jeśli pamiętacie Johna w roli niani z poprzedniego odcinka, to wierzcie, że awansował. Teraz jest masażystą Sherlocka. Jednak, czy uda mu się wytrzymać ze zdziwaczałym detektywem? Jak zachowa się troskliwy braciszek Sherlocka, Mycroft? Czy damy radę przebrnąć przez nudne i bezsensowne opowiadanie, które zabiło osobowości głównych postaci?
Przekonajcie się sami!



Adres: http://yaoi.pl/teksty/viewstory.php?sid=3832

Rozdział 2
Procedery poranne
Prawie jak tradycyjne opkowe "poranne czynności".

Czas nie leczy ran, lecz przyzwyczaja nas do bólu
przysłowie chińskie


„To bardzo ciekawy wpis, John.” oznajmiła Thompson z wąskim, ale szczerym uśmiechem.
Jaki to jest ‘wąski’ uśmiech? Słyszałam o wąskich ustach, ale o uśmiechu to nie.
Wujek Gugiel pokazał coś takiego.

„Widać faktycznie nie potrzebujesz już zwierzaka ani roślinki, żeby się kimś opiekować.”
John, zmęczony po całonocnej wyprawie z Holmesem w poszukiwaniu zaginionej diamentowej kolii, zapadł się w terapeutyczne objęcia kozetki.
Objęcia? Od kiedy kozetka ma ramiona czy coś?

Przez moment usiłował sobie przypomnieć, co napisał w ostatnim wpisie na swoim blogu, ale nadaremnie. Był zbyt zmęczony, żeby dojść do czego konkretnie odnosi się Thompson. Do wpisu o skradzionej kolii baronowej, wpisu o masowym niszczeniu reprodukcji popiersi Napoleona Pierwszego, czy wpisu na temat rozmów z czaszką i ostatniego wypadku Sherlocka
„Rozwijasz tą [TĘ] relację, zawiązujesz nowe związki, zaczynasz wchodzić w dialog.” orzekła z aprobatą Thompson i zamknęła laptopa. „To wszystko powoduje, że wychodzisz także z impasu, John.”
A poza impasem to z czego on jeszcze wychodzi?!
Niestety nie z tego opka.

„Robiłem to już wcześniej. Dialogi, rozmowy, dyskusje, konwersacje.” zaczął John, ale Thompson, z nietypową dla siebie swadą, przerwała mu energicznie.
„Nie, nie. Relacje potrzeb w tym przypadku są bardziej złożone i na nie przyjdzie czas w naszym następnym spotkaniu.”
Nie byłam nigdy w Spotkaniu, jak tam jest? *.*
Co za magiczne pier*olenie. Cały ten terapeutyczny bełkot. Ja rozumiem, że psychologia to takie trochę lanie wody, jednakże cała ta rozmowa nie ma sensu. JAK SIĘ CZEGOŚ NIE ROZUMIE, TO SIĘ O TYM NIE PISZE.

John nie chciał się spierać, ani dywagować, co Thompson rozumie przez relacje potrzeb, przecież on i Sherlock mieli potrzeby, ale niekoniecznie musieli zaspokajać je u siebie nawzajem.
Skojarzenia, skojarzenia…
Ja je mam od wyrazu „całonocnej” i od momentu, w którym jest skąd wychodzi John, ponieważ myślałam, że to opko jest raczej o tym, gdzie wchodzi.

Ktokolwiek z dużą dozą tolerancji, humoru i dystansu mógłby wynajmować mieszkanie z Sherlockiem, ktokolwiek mógłby jeść z nim śniadania, uprzątać niebezpieczne eksperymenty i biegać po mieście w poszukiwaniu mordercy.
Do wynajmowania mieszkania potrzebna jest tolerancja i humor, ale jadaniem śniadań i szukaniem mordercy może zająć się po prostu „ktokolwiek”.
Kandydujemy na stanowisko „jedzących śniadanie z Sherlockiem”?
Ja! Zgłaszam się na ochotnika niczym Katniss z Igrzysk Śmierci.
W takim razie ja zgłaszam się na ochotnika jak Peeta w "W Pierścieniu Ognia".

 John tak samo, mógłby mieszkać z kimkolwiek, z kimkolwiek prowadzić późnonocne rozmowy na temat głupawych teleturniejów, z kimkolwiek robić gipsowe odlewy śladów stop przestępców[ale po co miałby to robić, gdyby nie współpracował z Sherlockiem? Każdy ma jakieś hobby], z kimkolwiek... Kogo on chciał oszukać. Sherlock miałby problem ze znalezieniem kogoś takiego jak Watson, a poszukiwanie kogoś takiego jak Sherlock dla Watsona byłoby jak szukanie igły w stogu siana. Odkrycie nienowe czające się gdzieś tam na krańcach umysłu Johna już od dłuższego czasu, niemniej wciąż wstrząsające.
Czy stwierdzenie, że trudno znaleźć kogoś takiego jak Sherlock jest naprawdę aż tak wstrząsające? Watsona i Holmesa połączyła przecież przyjaźń tego rodzaju, kiedy ludzie się dopełniają. Czemu więc John miałby przeżywać jakieś wstrząsy i rozterki, skoro spotkanie Sherlocka było szczęśliwym zbiegiem okoliczności? Aaa no tak. Przecież autor tego opowiadania ma kompletnie w dupie charaktery postaci. Zapomniałam. Dobra, już się zamykam.

„I dlatego na dziś skończymy.” powiedziała Thompson, nawet nie ukrywając, że z całkiem nieprofesjonalnym zaciekawieniem obserwuje twarz Johna.
No nie wiem, czy w tym zawodzie, obserwowanie mimiki i reakcji jest takie nieprofesjonalne.
Może nie interesowała jej tylko twarz Johna, a cały John?

 „Idź, John, wyśpij się, zjedz coś. Zawiązywanie relacji z kimś takim jak Sherlock Holmes musi być wyczerpujące.”
John uśmiechnął się blado w odpowiedzi i wstał z kozetki.
Okej, wąski uśmiech terapeutki jeszcze przeboleję, ale jak to jest uśmiechać się blado?

Wg mnie tak.

Sherlock czekał na niego w połowie drogi [jakiej drogi?], krążąc po okolicach Regent`s Park jak czarny, wysoki ptak o długich nogach i połach płaszcza, powiewających jak nastroszone skrzydła.
Ptak o połach płaszcza powiewających jak nastroszone pióra. Zaczynam podejrzewać, że autor nie czytał tego co napisał, nie zdaje więc sobie sprawy jak brzmi połowa z tych zdań.
A mnie to się przypomina Snape a’la nietoperz :D

Gdy Holmes namierzył Johna pośród tłumu, jego twarz rozjaśniła się maniakalnie [ehm, już to widzę, twarz Sherlocka rozjaśnia się „maniakalnie” co najwyżej na widok jakiegoś trupa zamordowanego w zagadkowy sposób] a John, w sposób całkowicie idiotyczny i bezsensowny, poczuł się przyjemnie potrzebny, użyteczny i pożądany.
John czuje się pożądany… Ciekawe w jakim celu…
Oj, Fangholder, poczekaj na rozwój „akcji”.

„No w końcu jesteś John! Mam mały problem i potrzebuję skonsultować go z kimś o umyśle rzadko używanym i niemalże czystym. Dlaczego nie odpowiadasz na smsy?”
„Thompson stwierdziła, że powinienem w czasie terapii ignorować twoje wiadomości.” udzielił ostrożnie informacji John, pomijając milczeniem przytyki Holmesa, ale Sherlock tylko skrzywił się, strzepnął płaszczem i obrócił się w kierunku Marylebone Street.
Co on zrobił tym płaszczem? No strzepnął, ale co?
Ignorancję Johna.
Strzepnął z policzków różowe rumieńce, których dostał na widok Johna!

„Bzdety o potrzebach i relacjach, jakby było co przerywać w tej terapii, doprawdy. Zaspokajanie właściwości ludzkich, których jednostka nie może, nie umie bądź nie potrafi zaspokoić sama z siebie. Nuda i marazm, John.”
Zaspokajanie właściwości ludzkich. Że co?
Zaspokajanie koloru oczu czy wad postawy, norma.
Kupienie sobie tzw. pajączka?

Gdy weszli do przedpokoju na Baker Street, z miejsca poczuli swąd spalonej emalii i zobaczyli czarny dym, unoszący się nad schodami na piętro.
Czyli dym unosił się na piętrze. Jak więc go widzieli?

John w swoim życiu widywał rożne rodzaje dymu, zwykle delikatne i ulotne, gdy akuratnio [tyle patetycznych słów jak marazm, itp., a tu „akuratnio”] coś mocniej przywędził podczas gotowania,
Przywędził. Podczas gotowania. Coś mi się tu nie zgadza. Znaczy faktycznie, jeżeli chodzi o wędzenie to dym jest jak najbardziej wskazany… Niestety wszyscy jednak wiemy, że znowu mamy do czynienia z pisaniem o rzeczach, o których się nic nie wie.

 albo gęste, siwoszare podczas walk w Afganistanie albo białe, gdy w Watykanie wybierano papieża. Dym czarny natomiast był przypisany raczej do pożaru pomieszczeń mieszkalnych oraz palenia w piecu starych opon i John nie miał aż tak częstych okazji do zaobserwowania fenomenu.
„Sherlock?”
„No tak.” Sherlock nie wyglądał ani trochę na zmieszanego czy winnego. „A więc jednak skóra ludzka nie może wytrzymać aż takiego promieniowania w tak krótkim czasie. Znaczy mamy mordercę. Och proszę, John, nie rzucaj się tak. Eksperyment odbywa się w odizolowanym pomieszczeniu szklanym w naszej łazience. Nie ma powodu do obaw.”
I teraz mam dylemat, bo nie wiem czy brakuje przecinka i ta łazienka jest tym odizolowanym pomieszczeniem, czy eee… Mają w łazience osobne pomieszczenie?
Szklane. Mają tam szklarnię. Nie od dziś wiadomo, że w łazience rosną smaczniejsze pomidory. Albo Sherlock mówi o kabinie prysznicowej.


To był drugi piątek miesiąca [ciekawe czy John wraz z Sherlockiem zyskał dodatkowe dni tygodnia…] i jak zwykle John musiał odrobić swoją nocną fuchę na ostrym dyżurze. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że Sherlock właśnie był na tropie kolejnej fascynującej sprawy i domagał się głośno obecności swojego najlepszego pomocnika.
Krzyczał, płakał i tupał bladymi, arystokratycznymi stópkami.

Najlepszego zaraz po czaszce, oczywiście.
John z poczuciem, że już kiedyś to robili i zrobią to jeszcze nie raz [przepraszam, ale skojarzenia!][Autor to robi specjalnie. Na 100%], obserwował w lustrze lekarskiej kanciapy, jak obaj szykują się do pracy, on, ponieważ zaraz zacznie się jego nocny dyżur a marcowe noce wciąż są jeszcze chłodne i wymagają porządnego swetra pod kitlem, Sherlock, ponieważ ktoś z jego interakcyjnej siatki bezdomnych zdobył informacje, na które czekał od miesięcy i chciał je koniecznie pozyskać w towarzystwie doktora Watsona, nie czaszki.
A nagroda za najdłuższe i najbardziej zawiłe zdanie, trafia do… E. Ten tego. Jak się właściwie nazywa autor?
Homoviator. Nie żartuję.
Pisak!

„Ale John! To bardzo ciekawa sprawa i nie chciałbym, abyś przez swoje trywialne poczucie obowiązku stracił możliwość uczestniczenia w niej! Mogę potrzebować konsultacji z doktorem, mogę potrzebować, żeby ktoś kogoś dla mnie zastrzelił.”
Sherlock mówił i mówił i gęba mu się nie zamykała.
Najpierw takie zawiłe, „mądre” zdania, a nagle „gęba”.
To jest denerwujące, już się nastawisz, żeby włączyć słownik języka polskiego, by sprawdzić niektóre słówka, a nagle Homoviator wyskakuje Ci z takimi kolokwializmami. 

 John z rozbawieniem pokręcił głową i upchnął szalik geniusza detektywistycznego w jego wysokiej jakości płaszczu.
W rękawie?

Płaszcz był drogi, elegancki i kosztował zapewne tyle, co połowa garderoby Johna. Najwyraźniej Mycroft zaopatrzał młodszego brata także w ubrania. To, albo Sherlock rozwiązał sprawę jakiegoś zaginionego pudla angielskiej arystokratki i miał od niej w prezencie dożywotnią dostawę wyrafinowanych, drogich ubiorów z najwyższej półki.
Wyrafinowany płaszcz?
To angielskie płaszcze.
No tak, wszystko, co angielskie, jest wyrafinowane...

Sherlock odtrącił dłonie Johna ze swojego kołnierza i przyszpilił go przenikliwym, ostrym spojrzeniem drapieżnika.
Kołnierz. Przyszpilił kołnierz.

„Serio mówię, John. Coś większego się kroi. Nie powinienem się w to pchać bez doktora, uzbrojonego w glocka. No i bez mojego bloggera, który zapewne wymyśli całej sprawie jakąś chwytliwą nazwę.”
Blogera. Blogger to taka platforma internetowa.

John zmrużył oczy, słysząc niebezpieczne tony w głosie Sherlocka. Może faktycznie lepiej było z nim iść... może faktycznie sprawa jest na tyle ważna...
Pewnie, co tam twoja praca. Mycroft i tobie przyniesie wyrafinowany płaszcz.

Ale John nie mógł już odwołać swojej zmiany, a Sherlock nie raz nie dwa dzwonił do niego w bardzo ważnej, palącej sprawie, decydującej o życiu i śmierci, która to sprawa okazywała się później poszukiwaniem zaginionego cukru w szafce kuchennej. Albo zgubionymi kluczykami do piwnicy, które całkiem niespodzianie odnaleźli w pobliskim pubie. Albo psem sąsiada, który nagle przestał szczekać.
Czyli jak pies mojego sąsiada przestanie szczekać, dzwonię po Johna.
Przecież to nie tylko wymarzona, błoga cisza, to także zły omen. (Jeśli pies sąsiada przestaje szczekać, wiedz, że coś się dzieje.. lub dopiero wydarzy.)

Umysł Sherlocka, jakkolwiek genialny[w tym opowiadaniu niekoniecznie], pracował w sposób dość tajemniczy i sporo czasu zajęło Johnowi przystosowanie się do tego typu zagrań. Wyłuskać ziarna z plew, oddzielić prawdę od kłamstwa i inne biblijne metafory, zrozumieć, że jednozadaniowy, dramatyczny sms nie jest rozpaczliwym wezwaniem o pomoc, a jedynie znakiem, że oto Sherlock Holmes zmaga się z codziennością i robi to za pomocą blendera pani Hudson. Z początku nie było łatwo, ale John szczycił się tym, że z niełatwymi rzeczami potrafi radzić sobie nader zgrabnie. Kilka fałszywych alarmów, kilka niezrozumiałych wiadomości tekstowych i doktor Watson mógł już ze sporą skutecznością rozeznać, czy potrzeba jego osoby jest paląca, czy w zasadzie nie istnieje wcale.
To miło, że John nauczył się wartościować potrzeby swojej osoby.

John szybko się uczył. Do tej pory spłacał raty za nowy blender pani Hudson.
Dlaczego? Nie sądzę, że poczciwa kobiecina kazałaby Sherlockowi go spłacać, gdyby go zepsuł. Jeżeli zaś Sherlock kupił blender, czemu jest on blenderem pani Hudson? I czemu, do jasnej ciasnej, John za niego płaci?

Sherlock, który właśnie zaczął pisać kolejnego smsa, ze zniecierpliwieniem spojrzał jeszcze raz na Johna.
Całe te rozważania, aby w końcu dojść do sedna sprawy!

„Idziesz czy nie?”
Krótko i na temat.
Nareszcie.
Ja bym się nie łudziła.

 Z tym chociaż będzie nieco łatwiej. John z chęcią towarzyszyłby Sherlockowi, tylko akuratnie, pech chciał, nie miał możliwości wykręcić się z tej zmiany nocnej.
„Nie idę. Mam inne zobowiązania.” powiedział John, usiłując brzmieć jak ktoś, kto zobowiązania ceni nade wszystko, nawet ponad przygodę, nawet ponad akcję.
To chyba normalne. Dla każdego kto ma w sobie odrobinę moralności.

 „W razie czego, daj znać i wtedy zobaczymy, co da się zrobić.”
Sherlock przewrócił teatralnie oczyma, po czym bez zbędnych słów wyszedł z pokoju lekarskiego i skierował swe kroki ku wyjściom z ostrego dyżuru.
Wait. Chyba jednak dobrze zrozumiałam kilka linijek wstecz: oni spali, czy whatever, w szpitalu, w pokoju lekarskim?
Sherlock poczłapał za Johnem aż do pracy, błagając go, by poszedł z nim.

Kilka pielęgniarek obejrzało się za nim ciekawie. John uśmiechnął się pod nosem. Co jak co, ale na ostrym dyżurze w szpitalu St Bart ludzie raczej nie kroczyli po korytarzach. Kuśtykali, kuleli, czołgali się czasami w ekstremalnych przypadkach, ale nie kroczyli.
Ale czemu się czołgali? W szpitalu nie mieli, nie wiem, noszy? Łóżek na kółkach? Wózków inwalidzkich?
Nawet lekarze? Czyli chorzy ludzie leczyli chorych ludzi?
Wiesz, skoro dzieci mają dzieci…
Ach ten Sherlock, oślepiający ludzi swoim blaskiem. Ach, och. Nie no, ja jestem pod wrażeniem.
Byłabym pod wrażeniem, gdyby ich jeszcze tą świetnością zarażał i oni również kroczyliby korytarzami szpitala St Bart zamiast kuleć. Wtedy jednak czułabym się, jak czytając „Zmierzch”. Sunęliby po korytarzu.

[John kończy dyżur, dostaje kawę od niejakiej doktor Blacke, upuszcza jednak kubek, gdy ta opisuje mu mężczyznę podobnego do Sherlocka, dodając, że skoczył on z okna.]

Sherlocka rozpoznał, zanim jeszcze otworzył oszklone drzwi ostrego dyżuru. Rozrzucone poły płaszcza, potargana czupryna gęstych, dzikich loków, długie, odziane w poprute spodnie nogi, granatowe skarpetki pod kolor, i słowa.
Skarpetki były najważniejszym elementem. To po nich go rozpoznał.
Ja myślę, że przeważyły poprute spodnie (John ich nie zaszył jako dobra niania?)
Najważniejsze w garderobie Sherlocka były jednak słowa.

Potok słów, porwanych, uciekających, wypowiadanych gorączkowo i bez tchu.
„Niech... ktoś mnie wreszcie... wysłucha! Tam są... jest dużo... dzieci... tak, dzieci, wy pospolici ludzie lubicie dzieci, więc powinniście mnie zacząć słuchać... żeby je uratować... szybko, bo je wywiozą... sprzedadzą... nerki i inne flaczki... chyba wolicie, żeby flaczki w dzieciach zostały... zawołajcie Johna Watsona... John wezwie... Lestrade... John!!! Cholera, gdzie jest moja komórka... zoooostaw mnie durniuuuuu, gdzie z tymi igłami... zostawwww...”
SHERLOCK <3
<3
Zastanawiam się jak on wyartykułował to „wwww”

„Co się tu wyprawia do cholery?!” wrzasnął John i stanął w drzwiach.
Prawie dobra kolejność czynności.
John jak Superman
Ej, chwila. On słyszał Sherlocka zza drzwi? Rannego (więc i słabszego) Sherlocka?
Mówiłam, że Superman... Ale pewnie według aŁtora to miłość.

Osobliwy obraz, który ujrzał przed sobą, zatrzymał się i zamarł w bezruchu jak filmowa stop klatka.
Ten obraz się zatrzymał i zamarł w bezruchu. Czyżby wcześniej był obrazem z Hogwartu?

Dwóch pielęgniarzy mocowało się z poszarpanym, zakrwawionym na twarzy Sherlockiem, usiłując przytrzymać go przy łóżku. Lekarz próbował dać, wijącemu się jak piskorz, Holmesowi zastrzyk i klął pod nosem na nieobliczalnych wariatów i koleżankę po fachu, co sobie poszła się kawki akurat napić. Rudowłosa, przysadzista pielęgniarka ściągała Sherlockowi buta z wygiętej nienaturalnie, drżącej stopy, i żaliła się głośno, że to pomówienia, że nigdy swojego męża nie zdradziła.
Jaki ten Sherlock szerlokowaty! Połamany, obity, ale nadal potrafi wyrazić parę błyskotliwych spostrzeżeń. Brawo! Wiadomo przecież, że jak się wstawi odpowiednią liczbę takich sytuacji, to nikt się nie przyczepi, że postać Sherlocka została wykreowana sztucznie.

John nie wnikał. Jednym susem znalazł się przy Sherlocku, ujął w dłonie jego twarz [How romantic is that?!] i spojrzał z bliska. Przekrwione, zmęczone oczy o opuchniętych powiekach i nienaturalnie długich rzęsach, odpowiedziały mu zdenerwowanym, wstrząśniętym spojrzeniem człowieka na krawędzi szoku.
Nienaturalnie długie rzęsy były zapewne także skutkiem wypadku. Wypadku,  którym właściwie nic nie wiemy. O co tu chodzi?

„John! Joh... [Ach, ta dykcja Sherlocka, który potrafi przerwać wyraz na niemej głosce!] powiedz tym imbecylom... żeby mnie zostawili!... zawiadom policję... albo lepiej Lestrade..”  [który jest policjantem] głos Sherlocka łamał się i ginął, zawodząc. W sposób oczywisty mówienie sprawiało Holmesowi dużą trudność, ale też to, co mówił, było dla niego bardzo ważne. Na tyle ważne, żeby na chwilę zapomnieć o złamanej, albo przynajmniej spektakularnie skręconej nodze, wstrząśnieniu mózgu i ogólnej złej kondycji psychofizycznej.
John skinął głową, czując przerażającą suchość w gardle i ucisk w klatce piersiowej.
„Mów, Sherlock.”
Trupio blada twarz Holmesa przybrała jeszcze straszniejszy, zielony rzucik.

Zielony rzucik. Voilà!

 Sherlock przełknął głośno. Z głową wspartą ciężko na dłoniach Johna i rękach uczepionych rozpaczliwie jego kurtki [co? Głowa wsparta na dłoniach i rękach, które są uczepione kurtki Johna? *Rozrysowuje sobie schemacik*] , jedyny w świecie konsultant detektywistyczny wyglądał jak ktoś o dobre dziesięć lat młodszy.
A mnie się wydawało że ludzie obici, przerażeni, schorowani i ogółem styrani życiem wyglądają starzej. Ale może to tylko mnie.
To John, to on, to jego sprawka!
Patrzcie, co mi wyszło:

Nie ogarniam tego...

Wystraszony i bezradny.
To jednak nie przeszkadzało mu mówić.
OMG! Naprawdę dostaniemy opis jakiejś sprawy rozwiązanej przez Sherlocka. Chociaż… nie jestem pewna czy to dobrze…

„W dokach, obok Southwark... dzieci... duży, czarny magazyn, numer pięćdziesiąt siedem G... dzieci... czekają na odbiorcę... chcą je sprzedać, wywieźć... długo to planowali, miałem ich na oku... od paru miesięcy... Trzeba szybko, wszystkie dowody tam są... uch... John... John...”
Ojejku, jak on sUodko wzdycha do Johna!

„Bredzi. Podam anestetyk.” zawyrokował lekarz i wbił igłę w ramię Sherlocka, korzystając z jego chwilowego bezwładu. John zareagował bezwiednie. Po prostu sarknął wściekle, odwrócił się i przyłożył lekarzowi lewym sierpowym.
Ach, ci zbyt protekcyjni chłopacy, co bronią swojego terytorium!
Ale dlaczego John przyłożył lekarzowi?
Ej, wróć, dopiero teraz załapałam, że John i lekarz to zupełnie inne osoby…

Strzykawka poszybowała wspaniałym, idealnym łukiem przez cały pokój a niefortunny medyk pisnął cienko, złożył się jak zwinięty w pół koc i upadł na podłogę. Pielęgniarze, rudowłosa pielęgniarka i Blacke, która właśnie wróciła ze swoją kawką, patrzyli szeroko otwartymi oczyma.
Ah, ci lekarze, starają się wykonywać swój zawód, to obrywają.
Ale zobacz w jaki cudowny sposób oni tu wykonują ową pracę. Klną na pacjentów, piją sobie kawkę i zamiast zawiadomić o przestępstwie, stwierdzają że pacjent bredzi. Co za niedobrzy lekarze!
Takim to tylko przyłoić.

John zrobił głośny wydech i powiódł po nich surowym wzrokiem. Czas był najwyższy wydać rozkazy i zająć się tym całym bajzlem.
„Co tak stoicie, do roboty! Kroplówka, pomiar cukru, ciśnienie. Następnie rentgen klatki piersiowej, lewej nogi od biodra do kolana, prawej tylko stopy. I żeby mi żaden  nie próbował opatrzyć mu zakrwawionej twarzy! Nie mówiąc już o zbadaniu KRĘGOSŁUPA, albo, bo ja wiem, zajęciem się tym wstrząśnieniem mózgu. Standardowa procedura przy upadku z dużej wysokości! Ino wartko!”
W Londynie mówią ‘ino’ ?
Nie, raczej nie. Chociaż pewnie znalazłby się jakiś podobny zamiennik. Na szczęście opko jest po polsku, więc nie jest źle.
Jakaś gwara może? Bo normalnie w Polsce też się tak nie mówi…

Grupa rzuciła się wykonywać swoją pracę, póki co dobrze reagując na rozkazujące, wojskowe tony w głosie Watsona. John już widział, oczyma wyobraźni, jak dostanie mu się za rękoczyny wobec kolegi po fachu, przejęcie obowiązków i pracę przy ciężkim przypadku po godzinach.
Rzecz jasne reszta pracowników będąc pod wrażeniem wybuchu gniewu, od razu stała się uległa i potulna. Tak jest zawsze. Sami musicie spróbować tego w pracy!
John: życie na krawędzi.
Koledzy Johna: życie w strachu przed żyjącym na krawędzi Johnem.
Sherlock: ledwo życie, bo służba zdrowia prawie jak w Polsce.

Sherlock w stanie szoku, zakrwawiony, czepiający się Johna jak ostatniej deski ratunku, a mimo to wciąż usiłujący rozwiązać sprawę, zdecydowanie był ciężkim przypadkiem. I wart był bury, która czekała na Watsona za znokautowanie lekarza na dyżurze.
Ktoś miał jeszcze wątpliwości co do tego, czy Sherlock był tego wart?


„Nie trzeba było...” wycharczał z uśmiechem Sherlock a jego chwyt na połach kurtki Johna zelżał . „Anestetyk... bardzo mi się... przyda... John, zawiadom Lestrade, dokończ to... ja się teraz trochę... zdrzemnę...”
John skinął głową, nie mogą znaleźć odpowiednich słów.
Wzruszył się biedaczek.

To Sherlock zawsze był od słów, John był od gestów.
A na blogu też gestami pisał.

Ujął jeszcze raz twarz Holmesa w dłonie, przygładził zmierzwione włosy, otarł usta z krwi i śliny.
Po czym ucałował je namiętnie. Nie? Co za pech.
Nie, nie, nie. To je budowanie napięcia. Tego nie ominiesz.


Gorzko, gorzko!

 Sherlock już odpływał, szaroniebieskie oczy o rozszerzonych bólem i szokiem źrenicach, przymykały się coraz bardziej.
„Będzie dobrze. Zajmę się wszystkim, zawiadomię Grega, pojedziemy do doków. Będzie dobrze, śpij.”
Sherlock wydał z siebie dziwny, nadspodziewanie ludzki [wcześniej mówił w języku orków] i młodzieńczy dźwięk, coś pomiędzy jękliwym protestem a niedającą się dobrze wyartykułować prośbą.
„Wyjdź za mnie, ale nie zakładaj białej sukni!”

 John, który miał swego czasu do czynienia z ciężko rannymi ludźmi w stanie szoku, z daleka od domów, rodzin i bliskich, zrozumiał od razu.
„Posiedzę tutaj z tobą, póki nie zaśniesz.”
Czyli całe piętnaście sekund.
Cały Sherlock! Śpiący bobasek, hue hue.

Sherlock odchrząknął pogardliwie i rozluźnił się, poddając się działaniu anestetyku. John przygładził mu potargane włosy[ Znowu? John awansował na fryzjera?], jeszcze raz otarł mokrym ręcznikiem brudną, zakrwawioną twarz a potem wyjął komórkę i wkroczył do akcji. Nie zamierzał zaprzepaścić starań Holmesa tylko dlatego, że ciężko mu było doświadczać cierpienia współlokatora. Trzeba było znać swoje priorytety.
John może się tłumaczyć, aczkolwiek każdy zdążył się domyśleć, że priorytetem Johna jest szanowny Pan Holmes.

[John dokańcza sprawę przy pomocy Lestrade’a i Donovan. A Mycroft usprawiedliwia go u dyrektora szpitala]

To był bardzo długi poranek. A była dopiero dziewiąta.
W ciągu dwóch godzin Lestrade i jego ekipa znalazła dostawę sprzedanych dzieci, która namierzył Sherlock, oraz przechwyciła dwie kolejne. Szkraby ukryte były w magazynie, który wskazał Sherlock, a z którego uciekając, skoczył tak niefortunnie.
To takie do niego niepodobne, ech…
To którędy on uciekał? Magazyn był tuż przy szpitalu? Czy niczym Kordian do ojczyzny, Sherlock podleciał do Johna na chmurce? Ale lądowanie mu lekko nie wyszło?

 W jaki sposób Holmes wpadł na trop dzieci, skoro szlaki handlu żywym towarem były tak dobrze strzeżone przez przestępców, nikt nie wiedział.
No bo przecież Holmes rozwiązuje tylko sprawy oczywiste.
Rozwiązuje supły zawiązane na kokardkę. Przez czterolatka.

 John pamiętał jednak piąte przez dziesiąte sprawę samotnej matki, której zniknęło po szkole dziesięcioletnie dziecko. Córeczka. Bez śladów, bez motywów, bez dowodów.
Zniknęła bez dowodów? Może chociaż miała legitymację?

 Sherlock był zafascynowany, jednocześnie zawiedziony, że pomimo starań, nie udało mu się nic odnaleźć.
„Podziękuj mu od nas, John.” Lestrade potarł twarz ruchem człowieka krańcowo zmęczonego, ale zadowolonego. Greg na sam koniec także wstąpił do szpitala, chociaż John podejrzewał, że nie po to, aby nawiedzić przyjaciela w biedzie [też myślę, że nie chciał go NAWIEDZiĆ, prędzej odwiedzić], ale po to, żeby zobaczyć słynnego Sherlocka Holmesa, śpiącego głęboko i zaśliniającego poduszkę.
Ach, och, na zaświniającego poduszkę Sherlocka mógłby patrzeć godzinami!

Teraz cała gromadka, Mycroft, Lestrade, Donovan, Anderson i John, stała przed pokojem szpitalnym, w którym spał Sherlock, i streszczała przebieg wydarzeń.
Komu i po co ta gromadka to streszczała?

To znaczy streszczali głównie Lestrade i Donovan, Mycroft, odwrócony bokiem, udzielał lodowatym głosem nagany swojej komórce [„Mówiłem Ci, dysponuj oszczędnie energią. Nie będę cię znowu dzisiaj ładował. Zapomnij”] a John starał się nie zasnąć na stojąco.
A co robił Anderson?
To co zwykle. Knuł!


Lestrade wzruszył ramionami i wbił dłonie w kieszenie płaszcza.
-Auć! – syknęły jednogłośnie kieszenie.

„Bez Sherlocka przehandlowaliby ogromną ilość dzieci i ślad by po nich nie został. A tak mamy pół szajki jak na talerzu, zanim odbudują swoje siły minie dużo czasu. Być może jeszcze zanim się przegrupują, całkowicie ich unieszkodliwimy.”
Albo drugie pół szajki nieźle namiesza.

John, który właśnie wyliczył, że jest na nogach dłużej niż czterdzieści godzin, zamrugał sennie.
„Tak, tak. Dobrze. Podziękuj Sherlockowi sam, jak się już obudzi. I skasuj te fotki, które cichcem zrobiłeś komórką.”
Lestrade popatrzył na Johna zaskoczony, po czym roześmiali się obaj.
Hahaha, Lestrade, ty dowcipnisiu!

„Szkoda, wygrałbym zakład i rozwiałbym plotki, że Holmes nie śpi nigdy, bo sekretnie jest wampirem. No, ale cóż. Sherlock ma farta, że posiada tak dobrego przyjaciela jak ty, John. Strzeżesz nawet jego detektywistycznego image`u. Chodź, to cię podwiozę do domu. Przynajmniej tyle się wam należy za współpracę.”



Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, oto image Sherlocka Holmesa.

„Ja odwiozę doktora Watsona, dziękuję.” wtrącił się Mycroft, odwracając się z powrotem do grupy i uśmiechając się szeroko. „Bardzo dziękuję, inspektorze Lestrade, ale pańska pomoc nie będzie już konieczna.”
Możecie się o Johna bić ile chcecie, on i tak jest Sherlocka :D

Lestrade wyglądał, jakby miał się zacząć kłócić, ale coś w spojrzeniu Mycrofta powstrzymało go skutecznie. Starszy z Holmesów znowu skierował swoją uwagę na Johna.
„Mój samochód stoi przed szpitalem, zabierze cię gdzie chcesz. Nie martw się torbą szpitalną, dostarczę Sherlockowi wszelkich niezbędników.”
Niezbędnik:


„Długo tutaj Sherlock nie zostanie.” zauważył John i uśmiechnął się bez humoru.
„Już ja na to nie pozwolę!”

 „Zanudzi się na śmierć.”
„O to także się nie martw, John. Dostarczę ci go z powrotem na Baker Street najszybciej jak będzie to możliwe.”
Niewypowiedziane „jeżeli tylko chcesz” zawisło między nimi, napięte i drżące.
Napięło się zbyt mocno i w końcu pękło.
A co ma nie chcieć.
Jednego Sherlocka z dostawą do domu poproszę!
Ja też!

 John miał chęć użyć jakiejś ciętej riposty, ale nie miał w sobie wystarczająco energii, żeby jakąkolwiek ripostę, a już tym bardziej ciętą, wygenerować. W końcu, jak Mycroft mógł przypuszczać, że John jest w stanie nie chcieć Sherlocka z powrotem na Baker Street?... Przecież to był ich dom.
A co z panią Hudson?
Pani Hudson jest meblem, czego dowiemy się za chwilę.
Ja tu wyczuwam kolejną intrygę. Wyczuwam, iż autor chciał, abyśmy zrozumieli, że to nie dom w sensie budynek, tylko dom w głębszym sensie, wiecie: na dobre i na złe, na zawsze, sratatata.
„Dom jest sześcianem wspomnień, dom jest kostką wzruszenia” ~ Zbigniew Herbert.

Wspólny dom. Od nadżartych kwasami zlewów w kuchni, przez miedziany czajniczek [jest i on!] do kawy, po zawłaszczoną, umamowioną [i utatowioną też] krańcowo, nieocenioną panią Hudson.
Mam jakieś spaczone meble w pokoju. W moim zestawie nie było pani Hudson.

Limuzyna Mycrofta sunęła tak gładko po londyńskich ulicach, że John nieomal zasnął. Nie-Anthea położyła delikatnie rękę na ramieniu Watsona, gdy skręcili już na Baker Street.
„To twój przystanek, doktorze.”
John nie pożegnał się z Nie-Antheą. Znieczulony i spowolniony na amen, wdrapał się do apartamentu i padł na swoje łóżko, twarzą w dół, prosto na union jacka. Kto tutaj przyniósł poduszkę z nadrukiem flagi angielskiej, John nie miał pojęcia, ale też nie zwracał zbytnio uwagi na to, gdzie i jak migrowały po mieszkaniu poduszki, koce, wałki pod plecy i korekcyjne pianki do foteli komputerowych. Sherlock lubił zostawiać je w nietypowych miejscach, nigdy nic nie odkładał i John nawet nie usiłował z tym walczyć. Grunt, to że pościel na jego łóżku była na miejscu i nie zalatywała żadnymi chemikaliami.
Albo fekaliami.

Nawet nie zamknął drzwi. Nawet się niczym nie przykrył. Wypompowany całkowicie wydarzeniami owego piekielnego poranka, zapadł w płytki, niespokojny sen. Śniło mu się, że jeżdżą z Sherlockiem londyńskim The Eye [Nie mylić z London Eye!], że obserwują miasto z lotu ptaka i zgadują, w którym miejscu popełniane są właśnie największe, najgorsze, najciężej karane przestępstwa. Dedukcje Johna wciąż były chybione, tak jak dedukcje Sherlocka trafne, ale przygnębiające. The Eye obracało się leniwie a Holmes nie przestawał mówić, szybkim, mrukliwym szeptem, ciągłym i mamrotliwym, jak szmer padającego deszczu.
Ooo. John myśli o ich randce…
Nie randce, a przyjacielskim spotkaniu. Nie psuj napięcia!
Randka, to zdecydowanie randka. Jak Londyn w opku, to zawsze randka na London Eye.
Przepraszam, jak brzmi mamrotliwy szept?

„Dawanie oparcia i zaspokajanie potrzeb. Czy to nie zabawne? Czy to nie śmieszne? Polegać ze swoimi potrzebami na innych to jak kłaść głowę pod topór.”
„Ale nie można w ten sposób przeżyć całego życia!” usiłował bronić się John, ale Sherlock tylko zbywał go machnięciem dłoni.
„Można. Przecież jeszcze jakoś żyjemy.”
Mam wrażenie, że kluczowy jest tu wyraz „jakoś”.

John przespał dwanaście godzin. Gdy się obudził, była dziesiąta wieczorem i na dworze panował już granatowy mrok. Nieważki i skołowany, John wstał, rozebrał się i poszedł wziąć prysznic.
Rozebrał się zanim poszedł wziąć prysznic. Pamiętajmy, że w tym samym domu mieszka pani Hudson, a John NIE zamknął drzwi.

 Trochę go to orzeźwiło, ale nie na tyle, ż6eby łatwo znieść panującą w domu ciszę. Okropną, ciężką ciszę mieszkania pustego. John zawinął się w szlafrok, przyczesał coraz bardziej rzednące, cholera jasna psia krew, włosy, wsunął nogi w kapcie i zdecydował, że czas napić się czegoś gorącego.
Co włosy? Stoją tak same obok przyczesanej i coraz bardziej rzednącej cholera jasnej psiej krwi.
John już nie może znieść tego, że śpi sam. Aż łysieć zaczął.

Gdy John zszedł na dół, obiecując sobie, że nie tknie już nigdy kawy a przez najbliższy tydzień raczyć się będzie tylko naparem z pokrzywy [w ramach jakiejś pokuty?], w kuchni zastał Mycrofta. Z dziwnym, nietypowo miękkim [jak pianka z grilla] wyrazem twarzy, bez parasola, ale za to z pękającą w szwach teczką, pełną zapewne, niezwykłej wagi dokumentów.
„Dobry wieczór John. Musimy porozmawiać.” obwieścił Mycroft, udowadniając, że nie tylko Sherlock potrafi mówiąc wygłaszać a chodząc, kroczyć. Bracia Holmes, kurcze. Aby się z nimi uporać w stopniu wystarczającym, Watson musiałby przespać jeszcze kolejne dwanaście godzin.
Ale w sensie, że z nimi przespać te 12 godzin?
Nie oceniaj, Fangholder. To nic złego, że John lubi trójkąty. Bądź w trójkącie.
Ale że z kurczakami?

John skinął głową i wstawił czajnik na gaz.

[Mycroft chce przenieść Sherlocka na Baker Street i oferuje Johnowi pieniądze za opiekę nad bratem. Mówi mu też o tym, że to nie pierwsza sytuacja, gdy Sherlock trafia do szpitala, ale pierwsza, gdy ma przyjaciela do opieki. Pada też zdanie, że na dłuższą metę Sherlock zawsze zostaje sam.]

Po parchu chwilach napisał do Mycrofta smsa.
Ah, ten parch.

Pieprz się.Najlepiej ze mną i Sherlockiem. Nie chcę pieniędzy.
Mycroft odpisał mu niemal natychmiast.
Hihi.

Sherlock zostanie odwieziony na Baker Street w okolicach południa. Dziękuję.
John po raz pierwszy zaczął współczuć Sherlockowi rodziny.
No bez przesady. Według tego opka Mycroft Sherlocka praktycznie utrzymuje i wpada ich odwiedzić co piątek.

Pewnie, Harry nie była aniołem, ale przynajmniej nie usiłowała kontrolować wszystkich aspektów życia młodszego brata. Pomiędzy Sherlockiem a Mycroftem dało się wyczuć opowieść, narrację. Długą, trudną, najeżoną nieporozumieniami rozmowę, podejmowaną i przerywaną co kilka miesięcy, tygodni, dni.
Stawiam piwo temu, kto wskaże mi tego typu relację w tym tekście.

John nigdy nie ośmielił się spytać, ani o mamusię,  ani o nadprogramowy przecinek po słowe „spytać”, ani ogólnie o rodzinę Holmesów, a Sherlock sam z siebie nie udzielał żadnych informacji, dotyczących jego familii. Tylko półsłówka, zawsze półsłówka, z których wynikało, że Mycroft w zasadzie wychował Sherlocka, a Sherlock szczerze go za to nienawidził.
Ja bym go zgłosiła do „Świata według dziecka”. Dorota Zawadzka z pewnością by im pomogła.


John nie chciał o tym myśleć, więc tylko skulił się na sofie, przykrył kocem i oglądał Dead Zone do późnych godzin nocnych. Około drugiej w nocy wyłączył telewizję, nie pamiętając co obejrzał, i powlókł się na górę do swojego łózka.
Tym razem nie śnił o niczym.






;’(


Dom na Baker Street bez Sherlocka był niewygodnie pusty i zimny. Pani Hudson pojechała odwiedzić swoją kuzynkę, więc cała zabawa z rannym Holmesem ją minęła, [biedna pani Hudson, cała zabawa ją ominęła] i John po raz pierwszy od długiego czasu został sam.
Czy pani Hudson w ogóle pojawia się fizycznie w tym opowiadaniu? Czy jest jak Invisible Cameraman z „Ostatniego egzorcyzmu”?

Cisza była ogłuszająca. Bańki, pipety i menzurki jeżyły się wrogo na stole kuchennym, fikus z przypalonym liściem stał przy oknie jak wyrzut sumienia. Nawet kawa, zaparzana w miedzianym czajniczku nie sprawiała już Johnowi takiej frajdy.
Czajniczek stracił przywilej chodzenia z Johnem za rękę?
Przecież John miał teraz pić tylko napar z pokrzywy.

Chyba nie powinien przyjmować kofeiny po takim dniu jak wczoraj, z drugiej jednak strony kto by się tam przejmował miażdżycą i chorobami serca.
Na pewno nie lekarz w pełni zdający sobie sprawę z ich ryzyka.

John, w poczuciu, że coś jest nie tak, zakrzątnął się przy tosterze, wyciągnął dżem, masło i mleko do kawy.
Dżem zmiesza się z masłem i zje łyżeczką, bo po co komu chleb do tego.

 I wtedy spłynęło na niego olśnienie.
Falą tak ogromną, że całkowicie zalała biednego Watsona.

Nie potrafił już sam jeść śniadań. Było to odkrycie małe, ale bardzo niekomfortowe dla Johna.
To małe odkrycie dla człowieka, ale wielki dyskomfort dla Johna.

Gdzieś pomiędzy powrotem z Afganistanu a wprowadzeniem się na Baker Street doktor Watson zapomniał, jak to jest być samemu. [A nie przypadkiem OD KIEDY wprowadził się na Baker Street?] Jak to jest wstawać rano i mieć świadomość, że nie usłyszy się nikogo, krzątającego się w łazience, albo wstawiającego wodę na herbatę.
Chyba nasz doktorek ma rozdwojenie jaźni. To przecież on zazwyczaj wstawiał wodę na herbatę. W miedzianym czajniczku.

To nie była dobra rzecz, takie przyzwyczajenie. Pewnie, dawało poczucie bezpieczeństwa, jednak prędzej czy później prowadziło do zawodu. Do samotności. W końcu układ z Sherlockiem nie był czymś trwałym...
Jak to nie? Przecież Sherlock sam stwierdził, że to unia, a nie związek, bo związek łatwiej zerwać.

John nawykł do dzielenia posiłków z geniuszem detektywistycznym, który mimochodem odgadywał stan jego aktualnego związku z kolejną dziewczyną, szpitalną rozpiskę zmian i zwiastuny nadchodzącej grypy.
Do tego nie trzeba być geniuszem. Nawet ja potrafię odgadnąć zwiastuny nadchodzącej grypy.

 Nawykł do tego, że Sherlock używa swobodnie jego laptopa, grzebie mu w historii przeglądarki, że kradnie mu co jakiś czas komórkę, kartę kredytową i sweter. Niby dla kamuflażu, ponieważ, doprawdy John, kto w tych czasach nosi blezery w kratę!
Kamuflując się, Sherlock powinien raczej wtopić się w tłum, a nie ubierać dziwacznie, czyż nie?

Sherlocka nie było zaledwie dwie doby, a Johnowi już go brakowało.
W południe, tak jak zapowiedział Mycroft, pod Baker Street 221 B zajechała limuzyna. John, który od dobrej godziny koczował przy oknach, popędził otwierać drzwi.
Czemu wyobrażam sobie Johna jako pudla, czekającego w oknie aż przyjedzie pan?
Mniej więcej tak to tu wygląda.
Ale dlaczego znów pudla? ;_;

„To tylko skręcenie. Nie jestem inwalidą, chociaż mój kochany brat pewnie twierdzi inaczej. Zarezerwuj to współczucie dla siebie, mój dobry człowieku, żona zdradza cię z mechanikiem. Sądząc po twoim świeżo upranym kołnierzyku, co czwartek. Seks ze spoconym, umięśnionym pracownikiem fizycznym, jakież to porażająco nudne!”
Stop, stop. Ja wiem, że mój pospolity umysł nie ogarnia dedukcji Sherlocka, ale, na litość borską, w serialu jego rozumowanie jest wyjaśnione. Może mnie ktoś oświecić, jak świeżo uprany kołnierzyk ma się do co czwartkowego zdradzania z mechanikiem?

John wyskoczył przed dom, biegnąc po dwa schodki na raz i dopadł wysiadającego z samochodu Sherlocka.
To ile było schodków przed drzwiami Baker Street?

Szczęśliwie zdążył, zanim jeden z body guardów [Anglosaskie słowa. Takie fajne!] Mycrofta zapomni o dobrym wychowaniu i przylutuje geniuszowi w szczękę. Sherlock miał zdecydowanie wystarczająco kontuzji jak na jeden tydzień.
„Dziękuję, dziękuję, tak, idziemy. Poradzimy sobie dalej już sami. Pozdrowienia dla Mycrofta.”
John zakręcił się, upchnął dwie torby Sherlocka pod jedno ramię, samego Sherlocka pod drugie,
Jak taki mały John upchnął takieeego wielkiego Sherlocka pod ramię?
Zgiął go w pół?
Sherlock jest kobietą czy jak? Że dwie torby na dwa dni? Chyba, że jedna z kosmetykami, by stworzyć image detektywa…

po czym pośpiesznie wdrapał się do mieszkania, zatrzaskując za sobą mocno drzwi. I tak zostawili za sobą roześmianą nie-Antheę i czerwonego na twarz padnij, rozwścieczonego, upokorzonego body guarda. Świeć Panie nad jego duszą i małżeństwem.
Przez chwilę stali razem w przedpokoju i patrzyli na siebie.


Musiałam.A ja to widzę tak:


John oparł się o ścianę i zaczął się śmiać, a Sherlock, odziany w granatowy szlafrok [nie mógł, no nie wiem, ubrać się przed wyjściem ze szpitala?], niebieską piżamę i ogromne, futrzaste papcie, idealne do przykrycia grubego bandażu na stopie, oparł się o Johna i zaczął wydawać z siebie mrukliwe, radosne, chichoczące dźwięki, które szybko zmieniły się w dźwięki bolesne.
No wreszcie zaczyna się coś dziać! Trochę tylko ubogi ten opis…
Mnie ten opis wygląda… dziwnie. Co najmniej.

„Uch... chyba czas na herbatę... Nawet zjadłbym jakiegoś tosta z marmoladą, John. Jedzenie w szpitalu wołało o pomstę do nieba.”
John zręcznie wymanewrował Sherlocka na schody i podtrzymując się pod ramiona i w pasie, zaczęli razem mozolną wspinaczkę do swojej części apartamentu.
Obydwoje się podtrzymywali? Czyli szli słitaśnie przytuleni?

Obaj nie byli całkowicie stabilni i sprawni, ale razem stanowili dobrze zgraną, zrównoważoną całość.
A John jakiej kontuzji nabawił się po drodze? Bo chyba nie jest to mowa o jego chorej nodze, która już zapewne przestała mu dolegać. Albo uraz aktywuje się, gdy Pisak sobie o tym przypomni.

Gdy dotarli na szczyt schodów na górnej wardze Sherlocka zebrały się krople potu, które John bez namysłu otarł chustką. Holmes nie protestował, ponieważ właśnie stał się znowu potwornie blady na twarzy.
A na ogół, jak wiemy, miał cerę jak brzoskwinka.

„Zmęczyłeś się. Siadaj, zaraz mi opowiesz straszliwą historię swojego dwudniowego pobytu w szpitalu. Co oni ci tam dali na śniadanie, że aż zgłodniałeś?” mówił John, zdając sobie sprawę z tego, że brzmi zawstydzająco, słabo i śmiesznie.
Brzmi jak zatroskany tatuś^^

Nic sobie z tego nie robił. W końcu Sherlock wrócił na Baker Street!
Otwórzmy Piccolo!

A już robiło się tak samotnie i cicho...
Sherlock, bolejący nad swoją zmniejszoną mobilnością a co za tym idzie, dramatyzmem, pokuśtykał do kuchennego stołu, gdzie usiadł, psykając teatralnie.
Co robiąc? Psykając?

Żebra, no tak, to będzie sama przyjemność mieć teraz unieruchomionego geniusza detektywistycznego w domu.
A te żebra na początku to taka nowa forma „O boże”?
Żebra nasze, które jesteście w ciele…

 John rozważył, czy Mycroft mimo wszystko zgodzi się jeszcze zapłacić za szkody psychiczne, które niewątpliwie wyrządzi mu Sherlock.
A analizatorkom to opko.

I tak Sherlock opowiedział z emfazą i polotem, jak to szpitalne tosty smakują jak podgrzana tektura, herbata jest cienką, uwłaczającą prawom człowieka i pacjenta lurą, a dżem, przemielone, zacukrzone odpady owocowe, był po prostu nie do zniesienia.
Dostał tosty w szpitalu i jeszcze narzeka? Niech się cieszy, że nie leżał w Polsce i nie jadał tzw. „białego szaleństwa”. Bez skojarzeń, moi drodzy, mowa o słynnym szpitalnym twarożku.

„Dali ci pewnie dżem pomarańczowy?” indagował z niewytłumaczalnym zadowoleniem John, zaparzając kolejne herbaty [a potem będzie go prowadził co chwilę do łazienki… nie, nic] i stawiając przed Sherlockiem kolejne tosty, z miodem, z żółtym serem, z salami. Holmes jadł, trzeba było wykorzystać ten dobroczynny zbieg okoliczności do maksimum.
Sherlock spojrzał na Johna, po czym odpowiedział niskim, nietypowo intymnym, żartobliwym głosem, od którego wszystkie włosy na karku stanęły Watsonowi dęba.
„No właśnie dżemu pomarańczowego nie mieli w ogóle. Partacze i naturszczycy.”
Jakie to zmysłowe.
Ten naturalizm.

Pierwsze parę dni Sherlock głównie spał, oczadziały od tabletek, które cichcem John ładował mu do zup.
Podawanie lekarstw – robisz to źle.

„Wiem, że faszerujesz mnie środkami przeciwbólowymi. Uszkodzone żebra, wstrząśnienie mózgu i skręcona kostka nie spowodowały uszczerbku na moim umyśle, John.”
Polemizowałabym co do wstrząśnienia mózgu, mogło cię trochu otumanić.

 Sherlock siłą woli i temperamentu podnosił łyżkę do ust [o raju, telekineza
!] i siorbał powoli warzywne, lekkostrawne zupy kolacyjne [zupy kolacyjne? Seriously?], w których ostatnimi czasy celował Watson.
W które celował John albo w których gustował John. Mieszanie obydwu jest równie niebezpieczne co mieszanie wódki z piwem.

„Widzę twoje zabiegi, tylko obecnie wybieram raczej zdystansowaną neutralność.”
Ehm, ehm, neutralność…

„Czemuż to?” pytał John z niewinną miną, na co Sherlock reagował wygięciem ust w coś, co niebezpiecznie przypominało podkówkę.
„Ponieważ wolę widzieć w roli swojego tymczasowego opiekuna raczej ciebie niż jakiegoś najemnego sługusa z armii klonów Mycrofta.
O, wypraszam sobie! Jakich klonów? Mycroft jest jedyny i niepowtarzalny.

Ty, John, chociaż jesteś nad wyraz prostym i nieskomplikowanym stworzeniem, jesteś przynajmniej szczery. Hm, zmęczyłem się, chyba się teraz zdrzemnę.”
Sherlock upuścił łyżkę do zupy [siła woli gwałtownie bowiem osłabła] i zapadł się w fotel, całkiem, jakby chciał swoją drzemkę zacząć już tutaj, już teraz. John odsunął talerz, zebrał naczynia ze stołu a następnie podszedł od tyłu [skojarzenia: mode on] do Holmesa i ujął go pod łokcie.
„Wstawaj. Nie pozwolę ci spać w kuchni. Cały połamany będziesz potem i to ja będę musiał znosić twoje narzekania.”
 A to oszukista! Chciał go po prostu dotknąć!

Sherlock łypnął na Johna złym zezem, po czym zaskoczył go dobrym astygmatyzmem, ale chyba nie miał już siły na sprzeczkę, więc z cierpiętniczą miną poddał się losowi. John pomógł mu wstać, przejść do kanapy i położyć się na niej. Bez słów Watson wiedział, że ze wszystkich kontuzji żebra doskwierały Sherlockowi najbardziej, przeszkadzały w tak prostych czynnościach jak jedzenie, siadanie, wstawanie. Tyle dobrego, że żebra szybko się zrastają, pomyślał John i przykrył Holmesa kocem aż po samą brodę.
Otóż nie. Złamane żebra goją się trochę, a są to urazy o tyle poważne, że zagrożone są narządy wewnętrzne.

Tyle dobrego, że Sherlock trafił na ostry dyżur w St Bart akurat wtedy, kiedy był tam John Watson.
John nie chciał myśleć, co by się działo, gdyby było inaczej.
Zapewne dostawa świeżutkich dzieci trafiłaby tam gdzie trzeba.

Sherlock, ułożony na kanapie na wznak, westchnął głośno i gestem konającego elfa wyciągnął rękę w kierunku telewizora. John przewrócił oczyma.
Konające elfy mają swoje gesty?
Tak. Patrzą na wszystkich z pogardą równą jak za życia <3

„Po co te szopki. Sam bym ci przyniósł pilota, wystarczyło poprosić.”
Kto ma pilota, ten ma władzę, muahahaha!

Szaroniebieskie oczy Sherlocka prześwietliły Johna niczym skaner, krótko, szybko i na temat. Watson, nagle zawstydzony [biedaczek, ciekawe, czy się zarumienił…], powędrował po pilota. No tak, przecież Sherlock nie potrafił poprosić o pomoc, chyba, że podszywał się pod kogoś, żeby pchnąć do przodu śledztwo. Sam z siebie młodszy Holmes miał poważne problemy z przyjmowaniem pomocy, nauczony, że prośbą nic się nie otrzyma. Obaj Holmesowie mieli dość mocno skrzywione postrzeganie tego typu sytuacji, ponieważ wierzyli, że tylko na drodze transakcji, najlepiej pieniężnej, ludzie wchodzili w związki, pomagali. Mycroft kupował Sherlockowi przyjaciół, upraszając za pomocą mamony, żeby wytrzymali z jego młodszym braciszkiem jeszcze trochę dłużej.
Co? Gdzie? Jakich przyjaciół?

Sherlock udawał, przyjaciół, krewnych, kochanków i zdradzonych bukmacherów, ponieważ aktorowi łatwiej było pewne rzeczy uzyskać, bez męczących tłumaczeń.
Sherlock nienawidził się tłumaczyć, już wolał odegrać scenkę, żeby otrzymać to, na czym mu zależało.
Ale Johnowi tłumaczył. Zawsze. Od pierwszego dnia, kiedy się spotkali.
John, jesteś taki wyjątkowy!

„Ty jesteś wyjątkiem, którego jeszcze nie rozumiem.” wymamrotał Holmes i zacisnął dłoń na ofiarowanym mu pilocie.
Ale… ja tylko żartowałam…

 „Wyjątkowy doktor Watson. Wyjątkowy tost z dżemem pomarańczowym.
Johnie Watsonie, mój Ty tościku z dżemem pomarańczowym!
Johnie, ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie!
Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto spadł z budynku.
Dziś wyjątkowość Twą w całej ozdobie doceniam lepiej, bo durzę się w Tobie.

 Boli mnie głowa. Czemu mnie boli głowa, John?
To zapewne wcale nie ma związku ze wstrząśnieniem mózgu.

Przecież najgorzej jest z żebrami?”
John przysiadł w nogach kanapy, jakimś cudem mieszcząc się jednym pośladkiem obok nadspodziewanie długiego, kanciastego
ciała Holmesa. Sherlock włączył na telewizor, pod radio oraz obok komputer, na ślepo celując pilotem.


Nogi kanapy

Następnie powyginał się, powiercił, aż w końcu rozprostował kolana i ulokował chude łydki na udach Watsona. [^^] Poruszył zabawnie palcami u stóp. Bandaże na skręconej kostce Sherlocka obluzowały się, John bez namysłu zaczął je poprawiać.
„Nie opowiedziałeś mi jeszcze, jak wpadłeś na trop tych handlarzy żywym towarem. Odwaliłeś za Scotland Yard kawal dobrej roboty, Sherlock, może się ze mną podzielisz, jak tego dokonałeś?”
„To było dziecinnie proste, wybacz żarcik słowny.
Kuń by się uśmiał.

Śledziłem przez jakiś czas matkę, której zaginęło dziecko i przyszła do nas po pomoc. Pamiętasz, panią Kingstone, tę która produkuje pendrive’y  i jej znikniętą [zniknęli ją, mówię ci, John!] znienacka córkę? No więc śledząc ją, zbierałem szczątki dowodów ze spraw innych niewyjaśnionych zniknięć dzieci. Okazało się, że wszystkie dzieci były chore. Zespół Downa, ostry Tourette, autyzm, tego typu przypadłości. Nieuleczalne. Dzieci znikały z różnych miejsc, ale najczęściej ze swoich szkół, co wskazywałoby już na pewien wzór... nie byłem pewien, ale nie cierpię zostawiać rozgrzebanych spraw i poszedłem za ciosem...”
Ale do czego doszedł, śledząc matkę? Matka sama porwała własne dziecko? OMG, to nie Londyn, to Sosnowiec!

[Sherlock opowiada jak to handlarze żywym towarem kupowali od rodziców/opiekunów niepełnosprawne dzieci. Pani Kingstone córki nie sprzedała, to był wyjątek – dziecko zostało porwane. Ten właśnie wyjątek pozwolił Sherlockowi wykryć przestępców. Nie, nie zostało wyjaśnione jak.]

John słuchał w napięciu błyskotliwych dedukcji [też chętnie byśmy posłuchali, bo nadal nie widzę tu geniuszu detektywa], dopiero po dłuższej chwili zauważył, że trzyma w dłoniach dużego palca stopy Sherlocka. Holmes umilkł w swoich wyjaśnieniach i spojrzał na Watsona nagle przytomnym, ostrym, przenikliwym wzrokiem.
Zauważyli ten fakt jednocześnie, jakieś to urocze!

„Nie, nie musisz mnie puszczać. Się też nie. Prawdę powiedziawszy, jak masujesz mi palce, trochę mniej boli mnie noga.”
John uśmiechnął się i ścisnął mocniej stopę Sherlocka [detektyw jest tak special, że prawidłowy przepływ krwi nie jest mu potrzebny!], który w odpowiedzi poruszył palcami, dźgając Watsona w bok.
„Usiłujesz wrobić mnie w rolę masażysty stóp. A już myślałem, że widziałem wszystko.”
„Nic jeszcze nie widziałeś, John, mogę cię zapewnić!”
Śmiali się, znowu się śmiali, rozluźnionym, intymnym śmiechem, którego nikt poza nimi nie doświadczał, ponieważ był zjawiskiem ukrytym i sekretnym.
Kolejny dziwny rodzaj śmiechu? Jak się śmieje intymnie?
Śmiech intymny to taki którym śmieje się osoba masująca Sherlockowi stopę i udająca że nie ma w tym podtekstu seksualnego.
Jak dobrze, że pani Hudson jest u kuzynki, nie musi słuchać intymnego śmiechu.
Słyszałam (a raczej czytałam) już o śmiechu zalotnym, więc…

 Ukryte i sekretne okoliczności, w których Sherlock pozwalał sobie na relaks i swobodę, ukryte i sekretne okoliczności, w których John mógł spokojnie przyznać, że tęskni, może nie za wojną, ale za akcją, za pościgiem, kolorem, dramatycznymi zawirowaniami. To wszystko miało miejsce tylko i wyłącznie w salonie na Baker Street, z dala od niepożądanych oczu. Bo było ukryte i sekretne.
Mycrofta i jego kamery John już dawno przestał liczyć. To fest intymność. Swoją drogą, spytam panią na matematyce jak się liczy Mycrofta. Myślicie, że jest na to jakiś wzór?
Po jakiś czasie uspokoili się i milczeli sobie wygodnie, [uwielbiam przecinki w złych miejscach <3] rozłożeni na kanapie, wpatrzeni w telewizję. Dokument na temat różnych gatunków pszczół buczał i mrugał, pośród wieczornego półmroku, ale ani Sherlock, ani John nie wykonali żadnego ruchu, aby zapalić światło.
A czemu buczący i mrugający dokument miałby ich do tego skłonić?

Palce stopy Sherlocka poruszały się miarowo, rysując Johnowi na wewnętrznej stronie dłoni niezrozumiałe esy floresy. Watson oblizał usta i poruszył się niezgrabnie.
Czemu on oblizał te usta? Jakiś fetysz na stopy czy co?

[John mówi, że się martwi. Sherlock zaczyna go wypytywać o to, ile zapłacił mu Mycroft. Potem zaczyna mu wygarniać to, że ma normalne życie i że on, Sherlock Holmes, takiego nie ma i nie chce i mówi Johnowi, że go nie potrzebuje. Sad :c]

John wiedział, że Sherlock jest socjopatą i ma dość spore braki, jeżeli chodzi o empatię, ale tego się nie spodziewał. Nie spodziewał się też, że zaboli go aż tak, gdy ktoś wytknie mu, że nie jest potrzebny [Nie jest? Ciekawe, gdzie znajdzie takiego drugiego, co by mu stopy masował!], że nie jest przyjacielem, a jego silna potrzeba normalności, jest tylko nędzną przykrywką, ponieważ John Watson, były żołnierz, weteran i doktor, otwarcie pożądał normalności, a skrycie nią pogardzał.
Pogubiłam się. Idę po kompas.

Codzienność przecież była... nudna.
Sherlock patrzył zafascynowany, jak John wstaje z kanapy, jak strzepuje zgniecione spodnie, jak powoli, utykając nieco, kieruje się w stronę schodów.
„Nie będziemy w ten sposób ze sobą rozmawiać.” powiedział spokojnym, równym głosem i wkroczył na schody.
Foch in Watson style.

Nie mógł teraz znieść obecności obserwującego wszystko i na wszystkim eksperymentującego Sherlocka. Bo to był eksperyment, John teraz to widział. Sherlock popychał go i odpychał, przyciągał i odciągał, zwracał na niego uwagę i odwracał, co było niezwykle uzależniające, tylko po to, żeby strzelić mu przez twarz nagłym oskarżeniem.
Oskarżenie wyleciało potylicą i zdrowo łupnęło w ścianę.

Sherlock go testował, czy odejdzie, jak odejdzie, kiedy odejdzie, ile wytrzyma.
Póki eksperymenty dotyczyły rzeczy nieożywionych, było dobrze, ale kiedy przybierały postać socjologiczną i wymierzone były w Johna... Do tego ciężko się było Johnowi zdystansować. W ogóle John miał pewne problemy z utrzymaniem dystansu, od kiedy Sherlock, owego pamiętnego sobotniego poranka, wjechał na ostry dyżur.Może to był znak.
Zapewne.

Może czas było ruszyć z impasu i stanąć na własnych nogach, zamiast żyć życiem Sherlocka Holmesa i dokumentować je dla potomności. W końcu, tak naprawdę, wytrzymali ze sobą bez przerwy zaledwie niecały tydzień...
Nie zostawiaj go. Ktoś musi pilnować mu teraz pleców.
Przeczytałam „palców”…

Napisał Mycroft, ale John nie odpowiedział i od razu skasował jego smsa.
Watson jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił do St Bart, żeby powiadomić ich o końcu swojego płatnego urlopu. Jeszcze tego samego wieczoru poszukał w internecie ogłoszeń o wynajmach mieszkań w Londynie, i jeszcze tego wieczoru Sherlock zhackował mu jego terapeutyczny blog.


Mamy przyjemność powiadomić, że do Sherlocka i jego pachołka już nie wrócimy. Obawiamy się, że zasnęłybyśmy przy kolejnym rozdziale. 

Pozdrawiają Was Mika, jedząca zupę kolacyjną siłą woli, Fangholder, pracująca nad detektywistycznym imagem, Wiera z zielonym rzucikiem na twarzy i StrawCherry, która znudzona przysnęła w objęciach kozetki.

7 komentarzy:

  1. Dziewczyny,
    niektóre elementy, które tu pointujecie jako błędy nazywają się "zabiegi literackie".
    Zdecydowanie nie jest to tekst idealny, ale w ocenianiu radzę nabrać nieco pokory - i wiedzy merytorycznej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, jeśli to zabiegi literackie, wyszły raczej średnio. A możesz wskazać konkrety? Chętnie poprawimy ; )

      Usuń
  2. Przepraszam najmocniej, ale sie zgodze z przedprzedmowca niestety. Tekst ma swoje slabsze strony, John i Sherlock miejscami nie sa Johnem i Sherlockiem, ale to fanfic, Hermiona z opowiadan Sevmione tez sie przeciez czesto nie zachowuje jak ta w ksiazce. Ekspertem nie jestem, ale miejscami analiza byla dosc naciagana.
    Owszem, momentami bylo smiesznie, ale czy ja wiem, czy to tekst tak kiepski, zeby od razu go do analizatorni? Jezyk dosc specyficzny, ale ciekawy.
    Hej, serio, tyle dobrych blogaskow o Bieberze, az milo sie zalamywac, a Wy sie zabieracie za taki mimo wszystko nie najgorszy fic? :D
    Pozdrawiam i pedze do kolejnej analizy! :3

    (a z "bladym usmiechem" to sie spotykam czesto, czasem nawet w moich wlasnych tekstach. Nie wydaje mi sie, zeby to mial byc blad O.o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, to chyba nasza najsłabsza analiza. Znaczy, tekst jest zły (wiem, co o nim sądzisz, ale brakuje mi w nim logiki, choć język rzeczywiście jest nie najgorszy), ale zwyczajnie nudny i ciężko się go analizowało.
      Ić mi tu z Sevmione, bo te twory są dziwne.
      Nie wiem, co tu jeszcze robi "blady uśmiech". Wydawało mi się, że go wyrzucałam w fazie korekty.

      Usuń
  3. Genialne!!! Piszcie szybko następny rozdział, macie talent;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jednak, czy uda mu się wytrzymać ze zdziwaczałym detektywem?
    Czy jednak uda (...)?

    zapadł się w terapeutyczne objęcia kozetki.
    Objęcia? Od kiedy kozetka ma ramiona czy coś?

    Nie ma to jak brać wszystko dosłownie...

    Każdy ma jakieś hobby
    John jak Superman
    A Mycroft usprawiedliwia go u dyrektora szpitala
    Zastanawiam się jak on wyartykułował to „wwww”
    Brak kropki.

    czy w tym zawodzie, obserwowanie mimiki i reakcji jest takie nieprofesjonalne.
    marazm, itp.
    Zbędny przecinek.

    John uśmiechnął się blado w odpowiedzi i wstał z kozetki.
    Okej, wąski uśmiech terapeutki jeszcze przeboleję, ale jak to jest uśmiechać się blado?

    Od niechcenia, niewyraźnie, lekko.

    Wg mnie tak.
    Czy słowo „według” jest tak długie i skomplikowane, że trzeba je za każdym razem skracać?

    Sherlock czekał na niego w połowie drogi [jakiej drogi?]
    Powrotnej? Myślenie nie boli.

    Snape a’la nietoperz :D
    À la. // Emotka nie zastąpi kropki.

    zobaczyli czarny dym, unoszący się nad schodami na piętro.
    Czyli dym unosił się na piętrze. Jak więc go widzieli?

    Schody prowadzą na piętro. Dym unosi się w powietrzu nad schodami, niekoniecznie pięć metrów nad nimi, to może być nawet kilkadziesiąt centymetrów.

    Albo Sherlock mówi o kabinie prysznicowej.
    Tytanie dedukcji!

    John z rozbawieniem pokręcił głową i upchnął szalik geniusza detektywistycznego w jego wysokiej jakości płaszczu.
    W rękawie?

    Czemu nie, jeśli brakuje kieszeni albo jest jakaś wolna, ale zbyt mała.

    No i bez mojego bloggera, który zapewne wymyśli całej sprawie jakąś chwytliwą nazwę.”
    Blogera. Blogger to taka platforma internetowa.

    Nie, słońce, obie formy są poprawne: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=10138
    A nazwa platformy to Blogger i zapisywana jest wielką literą.

    coś się dzieje..
    Wielokropek składa się z trzech kropek.

    SHERLOCK <3
    on i tak jest Sherlocka :D
    Brzmi jak zatroskany tatuś^^
    Emotki nie pełnią funkcji przestankowej.

    [ Znowu? John awansował na fryzjera?]
    Zbędna spacja.

    Greg na sam koniec także wstąpił do szpitala, chociaż John podejrzewał, że nie po to, aby nawiedzić przyjaciela w biedzie [też myślę, że nie chciał go NAWIEDZiĆ, prędzej odwiedzić]
    http://sjp.pwn.pl/slownik/2487709/nawiedzić

    Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, oto image Sherlocka Holmesa.
    A jak ten szalenie błyskotliwy komentarz ma się do znaczenia słowa image, czyli sposób postrzegania kogoś/czegoś...?

    Niezbędnik:
    Podziwiam prostotę świata, w którym żyjecie, gdzie słowa mają tylko jedno znaczenie. <3

    Rozebrał się zanim poszedł wziąć prysznic.
    Przecinek przed „zanim”.

    przyczesał coraz bardziej rzednące, cholera jasna psia krew, włosy
    Co włosy? Stoją tak same obok przyczesanej i coraz bardziej rzednącej cholera jasnej psiej krwi.

    Przyczesał.

    Bracia Holmes, kurcze. Aby się z nimi uporać w stopniu wystarczającym, Watson musiałby przespać jeszcze kolejne dwanaście godzin.
    Ale w sensie, że z nimi przespać te 12 godzin?
    Nie oceniaj, Fangholder. To nic złego, że John lubi trójkąty. Bądź w trójkącie.
    Ale że z kurczakami?

    Myślałam, że powyżej piętnastego roku życia ludziom przestaje się absolutnie wszystko kojarzyć z dupą. Cóż, niektórzy zatrzymują się na tym "poziomie" intelektualnym i tyle. Należy tylko współczuć.

    John, w poczuciu, że coś jest nie tak, zakrzątnął się przy tosterze, wyciągnął dżem, masło i mleko do kawy.
    Dżem zmiesza się z masłem i zje łyżeczką, bo po co komu chleb do tego.

    Bo toster w tym zdaniu występuje tylko dla ozdoby. Tag.

    gdzie usiadł, psykając teatralnie.
    Co robiąc? Psykając?

    http://netsprint.sjp.pwn.pl/lista.php?co=psyka%E6

    mogło cię trochu otumanić.
    Trochę.

    Patrzą na wszystkich z pogardą równą jak za życia <3
    Albo „równą tej za życia”, albo przecinek po „pogardą”, a po nim „jak za życia”. // Emotka nie zastąpi kropki.

    Sherlock opowiada jak to handlarze żywym towarem kupowali od rodziców/opiekunów niepełnosprawne dzieci.
    Przecinek przed „jak”.

    OdpowiedzUsuń
  5. udająca że nie ma w tym podtekstu seksualnego.
    Przecinek przed „że”.

    Dokument na temat różnych gatunków pszczół buczał i mrugał, pośród wieczornego półmroku, ale ani Sherlock, ani John nie wykonali żadnego ruchu, aby zapalić światło.
    A czemu buczący i mrugający dokument miałby ich do tego skłonić?

    Bo nagłe zmiany jasności ekranu nie rozproszone światłem pomieszczenia męczą oczy?

    takiego nie ma i nie chce i mówi Johnowi, że go nie potrzebuje. Sad :c
    Przecinek przed drugim „i”. // Emotka nie zastąpi kropki.

    OdpowiedzUsuń

GRY